Na początku wszystko wyglądało jak spełnienie marzeń – „na start damy wam mieszkanie”, mówili. Małe, dwupokojowe, w bloku z wielkiej płyty, ale nasze. A przynajmniej tak nam się wydawało.
– Nie musicie brać kredytu na trzydzieści lat – powtarzała teściowa z dumą. – My z ojcem wam pomożemy. Przepiszemy wam mieszkanie, żebyście mieli trochę lżej na początku.
Brzmiało pięknie. Tyle iż od początku drobnym druczkiem – którego nikt nie powiedział na głos – było jedno zdanie: „W zamian będziecie naszymi ludźmi na każde zawołanie”.
Najpierw były „niewinne” wizyty.
– Wpadliśmy na chwilkę – teściowie stali w drzwiach bez zapowiedzi, z reklamówką siatek. – Zobaczyć, jak sobie radzicie.
Radzić sobie próbowaliśmy wszędzie – w kuchni, która nagle zaczęła należeć do teściowej („Tutaj się inaczej ustawia talerze, ja wam pokażę”), w salonie („Ten dywan jest za tani, po roku się zetrze”), w sypialni („Łóżko pod oknem? Dziecko będzie chore!” – choć dziecka jeszcze choćby nie planowaliśmy).
Z początku śmiałam się cicho do poduszki. „Tacy już są starsi ludzie” – tłumaczyłam sobie. Mąż wzruszał ramionami:
– Nie przejmuj się. Oni chcą dobrze.
Tylko iż „dobrze” gwałtownie zaczęło oznaczać „po naszemu”.
– Znowu kupiłaś gotowe pierogi? – krzywiła się teściowa. – Mój syn nie był wychowywany na takiej chemii.
– Widzę, iż pranie wisi – zauważał teść. – A co ty robisz cały dzień, jak nie pracujesz na zmiany? W moich czasach kobiety się bardziej przykładały do domu.
Jeszcze wtedy to bolało, ale nie budziło we mnie wściekłości. Raczej wstyd. Zaczynałam się zastanawiać, czy faktycznie jestem wystarczająco „dobra” dla ich syna.
Potem nękanie weszło na wyższy poziom.
Telefon dzwonił po kilka razy dziennie.
– Co jecie na obiad?
– O której wracacie z pracy?
– Dlaczego światło się pali po dwudziestej trzeciej, widzę z okna? Trzeba oszczędzać prąd!
Mieszkali dwa bloki dalej. Od kiedy wiedziałam, iż obserwują nasze okna, wieczorami czułam się jak w akwarium.
– Mamo, to jest nasze życie – próbował tłumaczyć mąż. – Daj nam trochę przestrzeni.
– Przestrzeni? – oburzyła się teściowa. – My wam daliśmy dach nad głową, a ty mi mówisz o przestrzeni? Nie rozumiesz, ile to było wyrzeczeń? Moglibyśmy wynajmować to mieszkanie obcym i mieć z tego pieniądze, a oddaliśmy je wam. I teraz mamy siedzieć cicho?
Te słowa były jak smycz, którą coraz bardziej zaciskała.
Kulminacją były święta.
Ustaliliśmy, iż pierwszy dzień Bożego Narodzenia spędzimy u teściów, a drugi u moich rodziców. Proste, logiczne.
– Jak to „u twoich”? – spytała teściowa, jakby ktoś ogłosił, iż w tym roku odwołano Wigilię. – Przecież to my mamy wnuki… – zacięła się – to znaczy, będziemy mieć.
Spojrzenia powędrowały na mnie. Tak, byłam w trzecim miesiącu ciąży.
– Tak ustaliliśmy – wtrącił się mąż. – Raz tu, raz tam. Nie będziemy faworyzować jednej strony.
– RAZ TU, RAZ TAM?! – prawie krzyknęła. – A my kim jesteśmy? Gorszą rodziną? Ty zawsze byłeś naszym synkiem, a teraz będziesz latał do obcych?
„Obcych”. Moja rodzina.
Wieczorem, po ich wyjściu, usiedliśmy z mężem w kuchni.
– Ja tak nie dam rady – wyszeptałam. – Jestem w ciąży, jestem ciągle zmęczona, a oni wchodzą nam do życia drzwiami, oknami i telefonem. Musimy coś z tym zrobić.
Po raz pierwszy powiedział:
– Masz rację.
Ustaliliśmy granice. Konkretnie.
Następnego dnia mąż zadzwonił do teściów.
– Mamo, tato, od dzisiaj proszę – uprzedzajcie, iż przychodzicie. Nie wpadajcie bez zapowiedzi. I nie dzwońcie po dziesięć razy dziennie. Jak będziemy mogli, oddzwonimy. Musimy mieć trochę spokoju.
Cisza w słuchawce była aż gęsta.
– A kto ci nagadał takich głupot? – warknęła teściowa po chwili. – Ona? – syczała, mając na myśli mnie. – Odkąd się z nią ożeniłeś, przestałeś być naszym synem.
Tego samego wieczoru dostaliśmy od niej SMS-a:
„Skoro taka niewdzięczność, to zobaczymy, jak sobie poradzicie bez nas”.
Myśleliśmy, iż to tylko emocje. Że ochłoną.
Nie ochłonęli.
Przez kilka dni był dziwny spokój. Nikt nie dzwonił, nie zaglądał nam w okna. Zaczęłam lepiej spać, brzuch mniej bolał, choćby mąż jakby odetchnął.
Do czasu.
W sobotę wieczorem ktoś zaczął walić w drzwi. Nie pukać – walić.
Otworzyliśmy. Teść stał w progu cały czerwony, z teczką dokumentów w ręku. Za nim teściowa, z zaciśniętymi ustami.
– Trzeba porozmawiać – powiedział teść, wchodząc bez zaproszenia.
Usiedliśmy przy stole. Wyjął papiery.
– Tu jest akt własności mieszkania – zaczął. – I darowizny nie ma. Jest użyczenie. My wam to mieszkanie DAJEMY DO UŻYTKU, nie na własność. Czyli możemy to zmienić w każdej chwili.
Serce zaczęło mi walić.
– Jak to „użyczenie”? – wyszeptałam, patrząc na męża.
On też był zbity z tropu.
– Tato, mówiłeś, iż to nasze mieszkanie. Że robicie darowiznę.
Teść wzruszył ramionami.
– Zmieniliśmy zdanie. Nie wiedzieliśmy, iż jak się człowiek wychyla z dobrym sercem, to go potem odpychają. Jak dzieci nas nie szanują, to nie będą mieszkać za darmo.
Teściowa dorzuciła:
– Jak wam się nie podoba, iż przychodzimy, dzwonimy, interesujemy się, to proszę bardzo – możecie się wyprowadzić. Mieszkanie wynajmiemy komuś, kto będzie wdzięczny. Albo sami się tu przeniesiemy.
Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
– Jestem w ciąży – powiedziałam. – Gdzie mamy iść? Na ulicę?
Teściowa spojrzała na mój brzuch.
– Trzeba było pomyśleć wcześniej, zanim zaczęłaś nastawiać mojego syna przeciwko nam.
Tamtego wieczoru nie spałam ani minuty. Mąż chodził po pokoju jak lew w klatce.
– Oszukali nas – mówił. – Cały czas trzymali wszystko na siebie. Myślałem, iż dopinają formalności, iż to tylko kwestia czasu. A oni cały czas byli właścicielami.
– Witek – zapytałam cicho – co zrobimy?
Usiadł na łóżku, załamał ręce.
– Albo będziemy z nimi żyć tak, jak chcą… – powiedział bezradnie – albo nas wyrzucą.
Dwie opcje. Obie jak kara.
Nękanie wróciło podwójnie.
– Zastanowiliście się już? – dzwoniła teściowa. – Bo my się nie będziemy prosić. Albo jesteście rodziną, albo nie.
„Rodziną” – czyli pod ich kontrolą.
„Nie” – czyli na bruk.
W końcu mąż powiedział:
– Nie mogę tak. Nie mogę zafundować dziecku życia na czyjejś łasce. Wynajmiemy coś. Choćby kawalerkę. Zaczniemy od zera, ale po swojemu.
Bałam się jak nigdy. Siódmy miesiąc ciąży, żadnych oszczędności, inflacja, czynsze z kosmosu. Ale jeszcze bardziej bałam się zostać.
Zadzwonił do nich.
– Mamo, tato. Do końca miesiąca się wyprowadzamy. Umowę użyczenia możecie rozwiązać. Damy sobie radę.
Milczenie po drugiej stronie było lodowate.
– To koniec – powiedziała tylko teściowa. – Nie mamy syna.
Pakowanie rzeczy do kartonów było jak ścinanie własnych korzeni. Każda szklanka, każda pościel, każdy koc przypominał mi, jak naiwna byłam, wierząc, iż ktoś daje coś za darmo.
W dniu wyprowadzki stali na klatce. Teściowa z założonymi rękami, teść z miną zwycięzcy.
– Zobaczymy, ile pociągniecie – rzuciła. – Jak życie wam przyciśnie, to sami przyjdziecie przepraszać.
Mąż minął ich bez słowa. Tylko ja jeden raz odwróciłam się w progu.
– Nie wrócimy – powiedziałam cicho. – Bo wolę mieć mniej i żyć po ludzku, niż wszystko i bać się każdego telefonu.
Teraz siedzę w małej kawalerce, kartony jeszcze nie do końca rozpakowane. Za oknem ruchliwa ulica, słychać tramwaje. Z sufitu odpada farba, w łazience kafelki pamiętają lata 90. Ale nikt nie stoi pod drzwiami bez zapowiedzi. Nikt nie dzwoni pięć razy dziennie, pytając, co jemy na obiad. Nikt nie grozi, iż wyrzuci nas za to, iż chcemy oddychać.
Teściowie cały czas nas nękali. Gdy tylko spróbowaliśmy postawić granice, zagrozili, iż wyrzucą nas z mieszkania – i dopięli swego.
Najbardziej dramatyczne w tej historii nie jest to, iż straciliśmy dach nad głową. Najgorsze jest to, iż straciliśmy złudzenie, iż krew zawsze znaczy „rodzina”.
Okazało się, iż czasem największą ulgą jest wyjść z cudzego mieszkania – choćby i z własnym dzieckiem pod sercem – i powiedzieć: „od dziś budujemy wszystko sami, ale przynajmniej nikt nie będzie nam kazał płacić za każdą oddech wdzięcznością”.





