Siedzę na brzegu wanny, test ciążowy leży na pralce jak dowód z miejsca zbrodni. Dwie kreski. Wyraźne. Bez litości. Powtarzam badanie drugi, trzeci raz, jakbym liczyła na cudowną awarię fabryki testów.
„To niemożliwe” – szepczę. – „W tym wieku to się już nie zdarza. Przynajmniej nie mnie”.
A jednak się zdarzyło.
– Pewnie klimakterium – mówiła ginekolożka trzy miesiące temu, kiedy dostałam nieregularnego okresu. – Proszę się nie stresować, takie rzeczy się zdarzają. Pani organizm się przestawia.
Jakieś tabletki na „wyrównanie hormonów”, więcej snu, mniej kawy. Wyszłam z gabinetu z poczuciem, iż weszłam w nowy rozdział: koniec płodności, koniec „będzie pani jeszcze w ciąży”. Ułożyłam to już w głowie – ja, przyszła babcia, spokojna, trochę zmęczona, ale za to wolna.
A teraz patrzę na te dwie kreski i czuję, jak cała ta wizja wali się jak domek z kart.
Mój mąż, Marek, ma pięćdziesiąt. Dwójka prawie dorosłych dzieci – syn na studiach, córka w liceum. Zawsze powtarzał:
– Już swoje odchowaliśmy. Teraz wreszcie czas dla nas. Trochę pożyć.
Jak ja mu to powiem?
Wychodzi z łazienki, kiedy ja jeszcze siedzę jak skamieniała.
– Co tak długo? – burczy. – Znów ci się ciśnienie podniosło?
Podaję mu test bez słowa. Marszczy brwi, patrzy, odkłada, bierze drugi.
– To jakiś żart? – pyta w końcu. – Jakiś… kretyński dowcip?
– Nie – odpowiadam. – To ciąża.
Śmiech, który się z niego wydobywa, nie ma w sobie nic z wesołości.
– W tym wieku? – prycha. – Serio? Wiesz, jak to brzmi? Pomyśl, ile będziemy mieć lat, jak to dziecko skończy osiemnaście! Jak jego koledzy powiedzą „dziadek przyszedł na wywiadówkę”…
– To nie „to” dziecko, tylko nasze – poprawiam odruchowo.
– Nasze? – patrzy na mnie tak, jakby zobaczył obcą kobietę. – Ja nie chciałem więcej dzieci. Ty też nie chciałaś.
Czuję, jak łzy napływają mi do oczu.
– Nie planowałam tego, Marek. To nie jest akcja promocyjna w markecie.
Odwraca się, chodzi po łazience.
– Przecież są… różne możliwości – rzuca w końcu. – Wiesz, w tym wieku ciąża to ryzyko. Dla ciebie, dla dziecka. Lekarze pewnie i tak będą sugerować…
Nie kończy. Nie musi. Słowo „aborcja” unosi się między nami jak trujący dym.
W nocy nie śpię. Kładę dłoń na brzuchu i czuję dziwny, bolesny dualizm. Z jednej strony – strach. O zdrowie, o przyszłość, o to, jak spojrzą na mnie własne dzieci.
Wyobrażam sobie twarz syna:
– Mamo, serio? W tym wieku? Dziecko będzie młodsze ode mnie o ponad dwadzieścia lat.
I córkę:
– Super, będę się tłumaczyć w szkole, iż to moje rodzeństwo, nie chrześniak.
Z drugiej strony – jest tam coś, maleńkie, jeszcze choćby nie kształt, bardziej przecinek niż człowiek. Ale już moje. Już we mnie. Już faktem, a nie teorią.
„Co mam z tobą zrobić?” – pytam w myślach. – „Przepraszam, iż w ogóle muszę o tym myśleć”.
Kilka dni później siedzę w gabinecie ginekolożki. Badanie, USG, chłopny żel na brzuchu.
– Serduszko bije – mówi lekarzowa spokojnym tonem. – Na razie wszystko wygląda dobrze. Ale musi pani wiedzieć, ciąża w pani wieku to ciąża wysokiego ryzyka. Trzeba będzie dużo badań, powikłania mogą być różne…
Jej słowa wbijają się w moją głowę jak gwóźdź po gwoździu. Z jednej strony: medycyna, statystyki, procenty, zagrożenia. Z drugiej – ten mały, regularny dźwięk w pokoju: pik… pik… pik…
Serce. Nie moje.
– Są różne opcje – dodaje lekarzowa delikatnie. – Na tę decyzję ma pani jeszcze trochę czasu. Ale proszę nie zwlekać z myśleniem.
Nie mówię jej, iż ja nie przestaję o tym myśleć ani na sekundę.
Matce nie mówię nic. Jeszcze. Ona już żyje wyobrażeniem, iż niedługo zostanie prababcią – ale w inny sposób, normalny, „jak Bóg przykazał”: przez moje dzieci, nie przeze mnie. Gdyby usłyszała, iż jestem w ciąży, przeżegnałaby się i mruknęła:
– Kobieto, rozum ci odebrało?
Przyjaciółka patrzy na mnie z mieszaniną współczucia i zazdrości.
– Ja bym… nie wiem – wzdycha. – Z jednej strony strach, z drugiej… drugi raz w życiu dałabym się pocałować losowi po rękach. Ale ja jestem sama. Ty masz rodzinę. Oni teraz będą żyli twoją decyzją.
Właśnie to jest najgorsze: cokolwiek zrobię, ktoś ucierpi.
Jeśli urodzę – wszyscy będą mówić, iż zwariowałam. Że egoizm, iż narażam dziecko. Że będę stara, gdy ono będzie młode. A jeżeli nie urodzę – będę żyła z wiedzą, iż przerwałam coś, co już zaczęło żyć we mnie.
Cokolwiek zrobię, będę tą złą. Albo dla nich, albo dla siebie.
Wracam do domu. Marek siedzi w salonie, telewizor gada w tle.
– I jak? – pyta, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Dziecko żyje – odpowiadam. – Serce bije. Jestem w dziesiątym tygodniu.
Milczy. Przełącza kanał. Tylko szczęka mu drga.
– I co dalej? – rzuca w końcu.
Patrzę na niego długo.
– Nie wiem – mówię szczerze. – Naprawdę nie wiem.
On wstaje, podchodzi do okna.
– Ja… ja się boję – przyznaje. – Nie umiem być ojcem od nowa. Nie chcę wózków, pieluch, przedszkoli. Myślałem, iż teraz będzie inaczej. Że wreszcie odpoczniemy. Nie wiem, czy potrafię cię w tym wspierać.
Każde jego zdanie wbija mi się w serce jak kolec. Ale najbardziej boli jedno: „nie wiem, czy potrafię cię w tym wspierać”. Czyli w czymkolwiek.
Nocą znów kładę dłoń na brzuchu.
– Wiesz – szepczę – wszyscy mówią, czego nie wiem. A ja wiem jedno: jesteś.
To jedyne zdanie, które jest teraz pewne.
Mam czterdzieści pięć lat i jestem w ciąży. Nie mam gotowego planu, mądrego morału ani perfekcyjnego rozwiązania. Mam strach, wściekłość, zmęczenie i ten mały dźwięk na USG, który nie daje mi spać.
Nie wiem, co teraz robić. Ale wiem, iż cokolwiek wybiorę, już nigdy nie będę tą samą kobietą.






