Dziś zapisuję to w dzienniku, bo muszę wyrzucić z siebie gorycz. Żałuję, iż pozwoliłam bratankowi zamieszkać w naszym mieszkaniu — teraz mam więcej wrogów w rodzinie niż wśród sąsiadów.
Ja, Danuta, i moja młodsza siostra Krystyna pochodzimy z małej prowincjonalnej miejscowości na południu Polski, gdzie wszyscy wiedzą o sobie wszystko, a plotki rozchodzą się szybciej niż błyskawica. Nasze losy potoczyły się jednak zupełnie inaczej.
Ja zawsze byłam tą „gwiazdą szkoły” — skończyłam z wyróżnieniem, wyjechałam do Łodzi i dostałam się na uniwersytet. Tam poznałam męża, wyszłam za niego i zostałam w mieście, gdy wraz z nim odziedziczyliśmy po babci niewielkie mieszkanie.
Krystyna została w rodzinnym domu. Dwa małżeństwa — oba skończyły się niepowodzeniem. Z każdego zostało jej po dziecku. Może charakter, a może pech w wyborze mężczyzn — ale po rozwodach wróciła z dwójką dzieci pod rodzicielski dach.
U nas też nie było łatwo. Pieniądze raz były, raz ich brakowało. Krok po kroku, cegiełka po cegiełce, budowaliśmy jednak naszą przyszłość. Kupiliśmy najpierw pokój, potem go sprzedaliśmy, zainwestowaliśmy w dwupokojowe mieszkanie — miało być startem dla naszego syna, Wojtka. Chłopak dostał się na medycynę, uczył się pilnie. Marzyliśmy, iż po studiach i ślubie wprowadzi się tam z żoną i zacznie własne życie.
Ale nic nie poszło zgodnie z planem.
Gdy syn Krystyny — Krzysiek — skończył szkołę, też postanowił pojechać do Łodzi. Został przyjęty do technikum, chciał pracować i wynajmować mieszkanie. Tylko iż na czynsz nie miał pieniędzy. Wtedy Krystyna, ze swoją typową upartością, poprosiła mnie, bym przygarnęła jej syna „na rok, może dwa”. Obiecała, iż będzie płacić rachunki, znajdzie pracę, a ona pomoże, jak tylko się da. Uwierzyłam. Zgodziłam się.
Dwa lata minęły jak chwila. Wojtek zakochał się, oświadczył się Magdzie. Zaczęli przygotowania do ślubu. Powiedziałam bratankowi:
— Krzysiu, do lata musisz się wynieść. Jesienią wprowadzi się Wojtek z żoną.
Wydawało się sprawiedliwe. Ale zaczęły się telefony.
— Nowa praca, a zarobki głodowe…
— Dziewczyna w ciąży…
— Ślub już niedługo…
Znów ustąpiliśmy. Zgodziliśmy się, by został do września. Potem remont, przeprowadzka Wojtka. Wszyscy wiedzieli. choćby Krystyna. Kiwała głową, mówiła:
— Oczywiście, pomożemy. Wszystko rozumiemy.
Ale lato przeszło, nadszedł sierpień. Krystyna zadzwoniła:
— Pieniędzy nie mamy. Córka niedługo rodzi, ona jest ważniejsza. A ślub tuż-tuż…
Potem dzwonili dziadkowie. Błagali, byśmy się nad nim zlitowali.
— To twój bratanek! Rodzina!
Znów się ugięliśmy. Powiedzieliśmy: do końca listopada i koniec.
Nadeszła zima. Śluby się odbyły, dzieci urodziły. Tylko Wojtek z Magdą wciąż mieszkali z nami. A „ich” mieszkanie zajmował Krzysiek z żoną Olą i niemowlęciem. I nie myślał się wyprowadzać.
Zawsze nowe wymówki.
— Zaległa wypłata…
— Znaleźliśmy coś do wynajęcia, ale warunki koszmarne…
— Telefon zgubiłem, więc nie mogłem odebrać…
— Zachorowałem ciężko, prawie trafiłem do szpitala…
Dzwoniłam — bez skutku. Raz pojechałam osobiście — nie otworzyli drzwi, choć wiedziałam, iż są w domu. Drugi raz pojechaliśmy z mężem. Krzysiek otworzył… i rzucił się na wuja z pięściami. To już przekroczyło granice.
Trzęsłam się z upokorzenia i wściekłości. Po raz pierwszy poczułam, iż więzy krwi to nie miłość. To wykorzystywanie. To manipulacja. To traktowanie cię jak dojną krowę.
Potem zaczęła się nagonka. Babcia i Krystyna dzwonili do Wojtka.
— Jak możesz nie mieć wstydu!
— Ola przez stres straciła pokarm!
— Jak można wyrzucać na bruk rodzinę z małym dzieckiem?!
Ale my już więcej nie zamierzaliśmy być wygodni. Złożyliśmy wniosek. Poszliśmy na policję. Dwa miesiące później — eksmisja.
Wojtek z Magdą wreszcie wprowadzili się do swojego mieszkania. Zaczęli od nowa. A ja? Po prostu nie odbieram telefonów od „rodziny”. Ani od siostry, ani od babci. Od nikogo.
Rodzina to ci, którzy są przy tobie, którzy cię wspierają. Nie ci, którzy z uśmiechem depczą cię w błoto.
A Wy jak myślicie? Czy więzy krwi to obowiązek aż do samozaparcia, czy jednak relacja oparta na wzajemnym szacunku?