Zaprosił mnie do domu swoich rodziców, ale odmówiłam zostania ich służącą.
Chce, żebym zamieszkała w jego rodzinnym domu, ale nie zgadzam się być niewolnicą całego jego rodu.
Nazywam się Zosia Kowalska, mam dwadzieścia sześć lat. Mój mąż, Krzysztof, i ja jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Warszawie, w przytulnym mieszkanku, które odziedziczyłam po babci. Na początku było dobrze: Krzysztof cieszył się, iż mieszkamy u mnie, wszystko mu odpowiadało. Ale pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, rzucił: Czas, żebyśmy się przeprowadzili do mojego rodzinnego domu. Jest tam miejsce, a jak będziemy mieli dzieci, będzie idealnie.
Tylko iż ja nie chcę tej idealnej sytuacji pod jednym dachem z jego hałaśliwą rodziną. Nie zamienię swojego domu na miejsce, gdzie rządzą patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam nie byłabym jego żoną, tylko darmową siłą roboczą.
Pamiętam moją pierwszą wizytę u nich. Duży dom na wsi, pod miastem, co najmniej trzysta metrów kwadratowych. Mieszkają tam jego rodzice, młodszy brat, Marek, jego żona, Kinga, i ich trójka dzieci. Kompletny pakiet. Zanim zdążyłam rozpakować walizkę, jego matka wręczyła mi nóż i rozkazała: Pokrój sałatę. Ani proszę, ani jak będziesz miała czas. Po prostu rozkaz.
Przy obiedzie obserwowałam, jak Kinga biegała wszędzie, nie śmiąc się sprzeciwić teściowej. Na każdą uwagę winny uśmiech i skinienie głową. Zamarłam. Od razu wiedziałam: to nie życie dla mnie. Nigdy. Nie jestem potulną Kingą i nie ugnę się.
Gdy ogłosiliśmy wyjazd, jego matka wrzasnęła:
A kto pozmywa naczynia?
Spojrzałam jej prosto w oczy i odpowiedziałam:
Goście sprzątają po zaproszonych. My jesteśmy gośćmi, nie pracownikami.
Wtedy zaczęło się piekło. Nazwali mnie niewdzięcznicą, bezczelną, popsutą miejską dziewczyną. Słuchałam spokojnie, wiedząc: tutaj nigdy nie będzie mojego miejsca.
Krzysztof wtedy mnie wsparł. Wyjechaliśmy. Przez pół roku było spokojnie. Spotykał się z rodziną beze mnie, a ja się z tym godziłam. Ale teraz znowu mówi o przeprowadzce. Najpierw aluzje, potem coraz bardziej natarczywe.
Tam jest rodzina, tam jest nasz dom powtarza. Mama pomoże ci z dziećmi, odetchniesz. A twoje mieszkanie wynajmiemy, będzie dodatkowy dochód.
A moja praca? odparłam. Nie rzucę wszystkiego, żeby zakopać się czterdzieści kilometrów od Warszawy. Co tam będę robić?
Nie będziesz musiała pracować wzruszył ramionami. Będziesz miała dziecko, zajmiesz się domem, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.
Ostatnia kropla. Jestem wykształconą kobietą, mam karierę i ambicje. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko zbudowałam sama. A on mi mówi, iż moje miejsce jest przy garach i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za nieumytą patelnię i uczyć, jak robić zupę albo porządnie rodzić?
Wiem, iż Krzysztof jest produktem swojego środowiska. Tam synowie kontynuują linię rodu, a żony to obce, które mają milczeć i dziękować, iż je przyjęto. Ale ja nie jestem z tych, co łykają każdą obelgę. Zniosłam, gdy jego matka mnie upokarzała. Zaci






