Przeznaczenie…
**Weronika**
Koniec maja, a na dworze od dwóch tygodni panują upały. Weronika wsiadła do autobusu i od razu pożałowała tej decyzji. W godzinach szczytu było pełno ludzi, ciasno, duszno. Ścisnęli ją ze wszystkich stron, a sukienka natychmiast przykleiła się do spoconego ciała. Ktoś mocno szturchnął ją w plecy.
— Proszę iść do przodu, wszyscy muszą jechać. A takim w ogóle powinno się chodzić piesze, tyle miejsca zajmujesz — burknął za nią starczy, kobiecy głos.
— Sama też nie jesteś chudzinka. No, przesuń się! — warknął ochrypły męski głos, i Weronikę przygnietło tak mocno, iż aż straciła oddech.
— Ojej, rozdepcze mnie, niegodziwcze — skarżyła się cienko kobieta z tyłu.
Drzwi z hukiem się zamknęły, autobus ruszył z przystanku. Za Weroniką kłócili się ochrypły i kobieta.
— Matko, czemu taka złośnica?
— A ty w ogóle zamknij się. I tak już nie ma czym oddychać, a od ciebie jeszcze smród alkoholu bije — nie dała za wygraną kobieta.
Weronika nie widziała, kto mówił, choćby głowy nie mogła obrócić, bo natychmiast wbijała się nosem w czyjeś ramię. Nie mogła też dosięgnąć poręczy. Była ściśnięta ze wszystkich stron — ręki nie dało się podnieść, a poręczy i tak nie było widać za ludzkimi ciałami.
Autobus jechał szarpakami, gwałtownie hamował, potem ruszał z miejsca. Pasażerów rzucało na boki, jednocześnie upychając ich, jak ogórki w słoiku. Nie przewracali się tylko dlatego, iż było tak ciasno. Przez otwarte okna i luki wpadało trochę powietrza, chłodząc rozgrzane twarze. Ale gdy tylko autobus zatrzymywał się na światłach, pasażerowie znów zaczynali się popychać i wymieniać złośliwości.
Weronika nie brała udziału w tym mamrotaniu. Stała, przygryzając wargę, marząc tylko o tym, by wysiąść, znaleźć się na względnie świeżym powietrzu, wrócić do domu, zrzucić mokrą od potu odzież i stanąć pod chłodnym prysznicem. Autobus znowu ruszył, ludzie przechylili się na boki.
— Ej, kierowco, ostrożnie! To nie drewno wieziesz! — krzyknął ochrypły. — W kabinie pewnie wiatraczek masz włączony, a my tu siedzimy jak w piekarniku… — mamrotał.
Autobus znów szarpnął, zwalniając przed przystankiem.
— Dajcie spokój, nikt więcej się już nie wciśnie! Zadusimy się nawzajem! — krzyczał ochrypły. — Ktoś wysiada? — zapytał pasażerów.
— Ja! Ja wysiadam! Otwórzcie drzwi! — zawołała Weronika, nie mogąc już znieść duchoty i ścisku.
Drzwi z trudem się otworzyły, wypuszczając najpierw kobietę, ochrypłego, a dopiero potem Weronikę. Na koniec kobieta boleśnie szturchnęła ją pięścią w ramię.
— Krowa! Tylko po to, żeby jedna przystanek przejechać, włazi do autobusu.
Weronika nie zdążyła odpowiedzieć. Kobieta wkręciła się między pasażerów, drzwi się zamknęły, autobus odjechał. Zamiast czekać na kolejny, Weronika ruszyła do domu piechotą, połykając łzy. W uszach wciąż brzmiał ten wstrętny, zły głos: *Krowa!*
Krową, hipopotamem, mamutem przezywali ją jeszcze w szkole. Powinna się przyzwyczaić, ale nie mogła. Czy to jej wina, iż urodziła się duża? Lekarze nie znajdowali u niej żadnych nieprawidłowości.
— Mamo, po co mnie urodziłaś? Kogo ja taką grubą obchodzę?! — płakała, wracając ze szkoły. — Gdybyś wybrała chudego męża, to i ja byłabym taka szczupła jak ty. A teraz będę się męczyć całe życie.
— Nie jesteś gruba, jesteś duża. Serce nie sługa. Zakochałam się i wyszłam za twojego ojca. Był postawny, przystojny, kobiety za nim łaziły. W niego wdałaś się. Zobaczysz, za kogo sama wyjdziesz — złościła się mama.
— W ogóle nie wyjdę. Kto by mnie taką pokochał? — szlochała Weronika.
— Znajdzie się, nie martw się. Nie wszyscy mężczyźni lubią chude. A po porodzie wiele szczupłych kobiet i tak wracają doI gdy tak szła przez park, nagle usłyszała za sobą znajomy głos: „Weroniko, przepraszam, iż tak nagle, ale musiałem cię dogonić – zgubiłem coś bardzo ważnego… twoje serce”.