Korek
Samochody utknęły w martwym punkcie, ciasno ustawione w równych rzędach. Żadnego ruchu w żadną stronę od dobrych pół godziny. Szyby wszędzie podniesione, bo klimatyzatory pracowały pełną parą. Na zewnątrz panował nie do zniesienia upał – ponad trzydzieści stopni, jak zapowiedziało radio w porannym serwisie pogodowym.
Powietrze nad rozgrzanym słońcem i oponami asfaltem falowało, drgało niby w gorączce. W środku Toyoty było chłodno, ale już po dwudziestu minutach bezruchu ten sam widok za szybą, jak zatrzymana klatka filmu, zaczął działać na nerwy.
Wiola odkręciła nakrętkę plastikowej butelki i pociągnęła kilka łyków. Mikołaj zauważył, iż wody zostało mniej niż jedna trzecia. Piła często, nigdy nie oferując mu. Nie, on by odmówił, ostatni łyk na pewno oddałby jej. Ale ona zachowywała się, jakby był powietrzem – niewidzialny, nieistotny.
— I jak długo to jeszcze potrwa? — Wiola rzuciła pytaniem jak gorącym kamieniem.
To były jej pierwsze słowa od wyjazdu z działki. Cisza Wioli była gorsza niż krzyk. Wolałby, żeby wrzeszczała. Nie kłócili się, ale kiedy coś było nie tak, ona milkła na długie godziny, a choćby dni, całą swoją postawą pokazując, iż to on zawinił. Przepraszał, wysłuchiwał monologu pełnego wyrzutów, w końcu się godzili.
— Co tak siedzisz? Zrób coś! — Wiola znów go zaatakowała, jakby to on był winny korkowi na obwodnicy.
Tym razem on milczał. Nie wiedział, co powiedzieć ani zrobić.
— Po co w ogóle jechaliśmy na tę głupią działkę? Ty jeszcze, ale ja? Żeby siedzieć za płotem, podczas gdy ty pieścisz się ze swoją córką? Wolałabym pójść na zakupy. Albo z Niną do kawiarni, zjeść lody. — Wiola szarpnęła nosem.
— No i proszę, nos mi się zatkał. Brakowało tylko, żebym się rozchorowała przez tę klimę — znów jęknęła.
Mikołaj wyłączył klimatyzację.
— Żartujesz?! W minutę zrobi się tu jak w piekarniku. Chcesz, żebyśmy się udusili? — oburzyła się.
Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek mówiła aż tyle. To go zaskoczyło i zaniepokoiło. Nic jednak nie powiedział, tylko włączył klimatyzację z powrotem.
Przed nimi, między rzędami aut, szedł mężczyzna. Nie doszedł do Toyoty Mikołaja, tylko wsiadł do czerwonego samochodu obok.
— Widziałeś? Przyszedł stamtąd. Może wie, dlaczego stoimy? — rzuciła Wiola.
— Może — mruknął.
— No to czego siedzisz? Idź, dowiedz się — rzuciła, nie patrząc na niego.
— Co mam się dowiedzieć? Korek może ciągnąć się na kilka kilometrów. Myślisz, iż ten facet zdążył tam dojść i wrócić w pół godziny? Wątpię. — Mikołaj spojrzał na nią i znów poczuł się winny.
— No dobra, ale nie będziemy tu stać wiecznie. W końcu ruszymy. Wszyscy czekają spokojnie. To obwodnica, nie jakaś podrzędna szosa. Połowa Warszawy tu stoi. — Urwał. Wiola też milczała, wpatrzona przed siebie.
— Dobrze już. — Wysiadł z samochodu.
Obejrzał się na niekończące się rzędy aut. Ten mężczyzna wsiadł chyba do czerwonego auta. Zapukał w szybę, a ta opadła do połowy.
— Przepraszam, pan szedł tam przodem? Wie pan, czemu stoimy? — zapytał kierowcę.
— Wygląda na to, iż cała obwodnica stoi. Nikt nie wie. Może wypadek, może zamach.
Nic nowego się nie dowiedział. Sam tak myślał. Na zewnątrz gorąco było nie do zniesienia, jak w saunie. Koszula na plecach nasiąkła potem i oblepiła go nieprzyjemnie. Wrócił do Toyoty. W radiu leciały wiadomości – ani słowa o przyczynie korka.
— No i co, dowiedziałeś się? — Wiola niecierpliwiła się.
— Nie, wszystko stoi daleko przed nami. Ktoś mówił o zamachu.
— Wiedziałam. Po co cię w ogóle słuchałam i pojechałam z tobą? — jęknęła.
Mikołaj się z nią zgodził. Nie powinien był jej namawiać. Gdyby został z córką na działce, jak chciała, nie utknąłby w korku. Wróciłby wieczorem, gdy zrobiłoby się chłodniej, a korek by się rozładował.
A wszystko zaczęło się tak pięknie…
***
Mikołaja obudził dźwięk telefonu. Nie spojrzał na ekran, zaspany, od razu odebrał.
— Tato, przyjedziesz? — spytał głos Kingi.
— Cześć. Zapomniałeś, iż twoja córka ma dziś urodziny? — To już mówiła była żona. — Założę się, iż choćby prezentu nie kupiłeś — dodała z wyrzutem.
— Nie, pamiętałem, właśnie wyjeżdżam — skłamał, otwierając oczy.
Słońce już wysoko. Odjął słuchawkę od ucha – była wpół do dziesiątej.
O urodzinach córki pamiętał do wczorajszego wieczora. Ale wczoraj Wiola, on i jego kumple dobrze się bawili w klubie i wszystko wywietrzało mu z głowy.
— Tato, nie potrzebuję prezentu, tylko przyjedź, tęsknię! — krzyknęła w tle córka, a telefon ucichł. Żona rozłączyła się.
Pobrali się prawie trzynaście lat temu. Dziesięć z tych lat żyli jak pies z kotem, wzajemnie się męcząc. Nie był zakochany. Po prostu jako student obudził się po imprezie w akademiku w łóżku z ledwo znaną dziewczyną, choćby nie pamiętał jej imienia.
Miesiąc później znalazła go na uczelni i powiedziała, iż jest w ciąży. „No cóż, niczego sobie” — pomyślał wtedy i oświadczył, iż się z nią ożeni. Rodzice byli w szoku, odradzali. Matka wątpiła, iż to jego dziecko, namawiała na test przed ślubem.
Zrobił go, ale dopiero po narodzinach Kingi. Bez wątpliwości była jego. Zakochał się w niej od pierwszego momentu, gdy wziął ją na ręce w szpitalu. Nigdy nie sądził, iż to możliwe. Dlatego znosił kłótnie z żoną, jej zazdrość, docinki. Pewnie znosiłby dalej, gdyby nie poznał Wioli.
Wyniosła, zimna i piękna jak grecka bogini – nie awanturowała się jak żona. Karała go milczeniem. To była jej jedyna wada. Chodziła po mieszkaniu w krótkich szortach i topie, drażniąW końcu zrozumiał, iż szczęście nie polega na uciekaniu przed samym sobą, ale na znalezieniu miejsca, gdzie można po prostu być.