„Korekta błędów”
„Karetka” pędziła przez miasto z włączonymi kogutami i syreną. Samochody przyklejały się do krawężników, zostawiając jej środek jezdni.
— Tato, tatku, wybacz mi. Tylko żyj, tylko nie odchodź… — szeptała dziewczyna siedząca przy noszach.
On jej nie słyszał. Widział przed sobą inną kobietę. Uśmiechała się, a z jej oczu sączyło się miękkie, ciepłe światło. Ten blask przyciągał go, kusił. Nie mógł się oprzeć, nie chciał. Chciał lecieć w stronę tej jasności, zlać się z nią… Mógł, bo czuł niewiarygodną lekkość, jakby jego ciała w ogóle nie było.
Ale coś przeszkadzało. Coś mocno trzymało go i ciągnęło z powrotem, z dala od światła. Próbował powiedzieć: „Puść”, ale nie mógł. Nagle coś uderzyło go w pierś, odrzuciło w tył. Twarz kobiety zniknęła, światło zgasło, a ciało wypełniło się ciężarem, stało się kamienne. Czy kamień czuje ból?
Z ciemności wracały dźwięki: czyjś płacz, czyjś głos wołający go i mocno ściskający jego dłoń. Znów chciał poprosić, żeby go puścili, zawołać znikniętą Agatę, ale w tej chwili zapadł się w miejsce, gdzie nie było choćby ciemności. Nie było nic. Jego nie było…
***
Dzień wcześniej
— Tato, czy mogę pojechać z Olą i Kasią nad morze? Rodzina Kasi ma tam dom. Pieniądze potrzebne tylko na bilet i trochę na drobne… — Głos córki był błagalny, pokorny.
Kazimierz zawsze wiedział, gdy kłamała. Czasem udawał, iż wierzy, ale nie teraz. Odłożył gazetę, którą czytał, i spojrzał uważnie na Zosię. Tak, kłamie. Uszy płoną, wzrok ucieka, palce nerwowo gniotą fałdy spódnicy.
— I na jak długo jedziecie? — spytał spokojnie.
— Na dwa tygodnie — ożywiła się Zosia. — Powietrze, plaża. Męczy mnie to zadymione miasto.
— Z Olą i Kasią, tak? — dopytał Kazimierz.
Wyłapując sarkazm w jego głosie, Zosia zrozumiała, iż ściema z koleżankami nie przeszła.
— Nie umiesz kłamać. Wczoraj rozmawiałem z ojcem Kasi. Cała trójka jedzie w Bieszczady.
Uszy Zosi nie tylko się zaczerwieniły — płonęły. Rumieniec zalał całą twarz, szyję. Podniosła głowę i wyzywająco spojrzała na ojca.
— Wiedziałam, iż nie puścisz mnie z Jackiem, więc skłamałam. Naprawdę ma tam ciocię.
— Słusznie przypuszczałaś. Nie puszczę — odparł Kazimierz spokojnie. — Rozumiem, młodość, zakochanie… Ale nie uważasz, iż to za mało, żeby jechać sam na sam z chłopakiem nad morze?
— Kocham go — powiedziała Zosia z rozpaczą w głosie. Teraz jej twarz zbladła.
— A on ciebie? Miłość i pożądanie to nie to samo. Jestem mężczyzną i wiem, co myśli facet, gdy namawia dziewczynę na taki wyjazd. To nie ma nic wspólnego z miłością.
— Więc nie pozwolisz? — spytała Zosia.
— Nie. Za miesiąc mam urlop, wtedy pojedziemy razem.
Zosia przygryzała wargi, myśląc o czymś. Serce Kazimierza się ścisnęło. Jakże podobna była do matki! Ta też przygryzała usta, gdy się denerwowała, złościła albo wątpiła. Córka już dorosła. Jak wytłumaczyć jej, iż stracił tak wiele, iż nie może pozwolić sobie na utratę jedynego, co mu zostało?
— Tato, proszę. Będziemy sami tylko w pociągu. Potem u rodziny Jacka — Zosia patrzyła z nadzieją.
— Nie. jeżeli chcesz, wpadniemy do nich, ale za miesiąc — odciął się Kazimierz.
— Nie wiedziałam, iż jesteś taki… — wybuchnęła Zosia. — Mogłabym nie pytać, zostawić kartkę i wyjść. Jestem pełnoletnia. Chciałam po ludzku.
— Nie uciekłaś, więc moje zdanie coś znaczy. A jeżeli tak, to może je uwzględnisz — powiedział Kazimierz i sięgnął po gazetę. Nie czytał jednak, tylko położył ją na kolanach.
— Uwierz, za kilka lat inaczej spojrzysz na tę rozmowę.
— Tato, pozwól mi jechać. Kochamy się — próbowała jeszcze raz.
— Ty może kochasz. A on? Gdyby kochał, nie namawiałby cię do kłamstw.
— Wiesz wszystko? O nim, o mnie? A sam… — Zosia nagle zamilkła, zdając sobie sprawę, iż posunęła się za daleko.
— Właśnie dlatego mówię — przeżyłem to sam. Za błędy młodości płaci się całe życie — odparł filozoficznie.
— Tak, tak. Powiedz jeszcze, jak ciężko było ci samemu mnie wychować. Jak poświęciłeś się dla mnie… Dziękuję za wszystko, tato, ale to ja decyduję, czy popełniać błędy. Proszę. — Jej brwi uniosły się w błagalnym geście.
— Nie — zakończył temat Kazimierz i podniósł gazetę, dając do zrozumienia, iż koniec dyskusji.
Zosia prychnęła, odwróciła się na pięcie i wyszła, trzaskając drzwiami.
Kazimierz znowu odłożył gazetę. Gdzie mu tam do czytania…
***
Ile lat minęło? Wydawało się, iż wczoraj namawiał Agatę na weekend w Krakowie. Nie spytał, czy okłamała rodziców, czy powiedziała prawdę? Wypuścili ją.
Pojechali, wrócili szczęśliwi i… zupełnie inni. Tak mu się przynajmniej zdawało. Potem Agata wyjechała do Warszawy na studia. On został, skończył politechnikę, gdzie poznał Bogusię. Stracił dla niej głowę, zapomniał o Krakowie, Agacie, o swoich deklaracjach. Chociaż nie — nigdy nie powiedział Agacie, iż ją kocha. Pamiętał to wyraźnie.
A potem Agata wróciła i oznajmiła, iż jest w ciąży. Przestraszył się. Nie jej stanu, ale tego, iż przez to straci Bogusię. Agata przyszła prosto z dworca. Namawiał ją na aborcję. Mówił coś o młodości, braku gotowości, iż to bezpieczne…
Agata płakała, mówiąc, iż to już dwunasty tydzień.
— To czemu zwlekałaś?! — wrzasnął wściekły. — Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej? W dwunastym tygodniu jeszcze można…
Odeszła. Był pewien, iż usunęła dziecko, bo przez trzy lata nic o niej nie słyszał. Gdyby urodziła, wiedziałbyW szpitalnym łóżku Kazimierz uśmiechnął się słabo, ściskając dłoń Zosi, i pomyślał, iż największym błędem w życiu nie jest popełnianie potknięć, ale strach przed nimi, który odbiera nam szansę na prawdziwe szczęście.