**Pamiętnik**
Samochody stanęły na głucho, ściśnięte w zwartych szeregach. Ani w przód, ani w tył – żadnego ruchu od pół godziny. Wszyscy mamy szyby podniesione, bo klimatyzacja działa na pełnych obrotach. Na zewnątrz upał nie do zniesienia, ponad trzydzieści stopni, tak jak zapowiadał radio w prognozie pogody.
Powietrze falowało nad rozgrzanym słońcem asfaltem, drżąc jak nad gorącą patelnią. W samochodzie chłodno, ale siedzenie w bezruchu i wpatrywanie się w tę zamarłą scenę, jakby ktoś wcisnął pauzę, zaczynało już męczyć.
Zosia odkręciła nakrętkę plastikowej butelki i pociągnęła kilka łyków wody. Marek zauważył, iż zostało już mniej niż trzecia część. Zosia piła raz po raz, nie proponując mu ani kropli. Nie, on by i tak odmówił, ostatni łyk na pewno by jej oddał. Ale ona piła, jakby nie było go w samochodzie.
— „Ile to jeszcze potrwa?” — zapytała zirytowana.
To były jej pierwsze słowa od wyjazdu z działki. To milczenie było gorsze niż krzyk. Lepiej, żeby się wściekła. Nie kłócili się, ale gdy coś było nie tak, Zosia milkła na godziny, a choćby dni, całą swoją postawą pokazując, iż to Marek zawinił. Przyznawał się, przepraszał, wysłuchiwał jej monotonnego wyrzutu, i w końcu się godzili.
— „Co tak siedzisz? Zrób coś” — Zosia znowu się na niego rzuciła, jakby to on odpowiadał za ten korek na obwodnicy.
Tym razem milczał. Nie wiedział, co powiedzieć i zrobić.
— „I po co w ogóle pojechaliśmy na tę głupią działkę? Ty jeszcze, ale ja? Żebym siedziała po drugiej stronie płotu, podczas gdy ty gruchasz z córką? Lepiej bym się przeszła po sklepach. Albo poszła z Julką na lody.” — Zosia wciągnęła nosem powietrze.
— „No proszę, już mi się nos zapchał. Na dodatek się rozchoruję od tej klimy” — znów się zrzędliwie poskarżyła.
Marek wyłączył klimatyzację.
— „Żartujesz sobie? W minutę się tu zarumienimy jak w piekarniku. Chcesz, żebyśmy się tu ugotowali?” — oburzyła się Zosia.
Marek nie pamiętał, żeby kiedyś tak dużo mówiła. To go zaskoczyło i zaniepokoiło. Ale nic nie powiedział i włączył klimatyzację z powrotem.
Przed nimi między rzędami aut szedł mężczyzna. Nie doszedł do ich samochodu, tylko wsiadł do innego w sąsiednim pasie.
— „Widział? On tam był. Może wie, co się stało?” — Zosia próbowała zgadywać.
— „Może” — zgodził się Marek.
— „No to czemu siedzisz? Idź, dowiedz się” — powiedziała, choćby na niego nie patrząc.
— „Co się mam dowiedzieć? Korek może być na kilka kilometrów. Myślisz, iż on w pół godziny tam doszedł i wrócił? Wątpię.” — Spojrzał na Zosię i znowu poczuł się winny.
— „No ale nie będziemy tu stać wiecznie. W końcu ruszymy. Wszyscy siedzą i czekają. To obwodnica, a nie jakaś boczna droga. Tu pewnie pół Warszawy stoi.” — Urwał. Zosia też milczała, wpatrzona przed siebie.
— „Dobra.” — Wysiadł z samochodu.
Obejrzał się – za nim ciągnęły się takie same zwarte kolumny aut. Wydawało mu się, iż tamten mężczyzna wsiadł do czerwonego auta. Marek zastukał w szybę, a ta opadła do połowy.
— „Przepraszam, pan tam szedł? Wie pan, co się stało?” — zapytał kierowcę.
— „Wygląda na to, iż cała obwodnica stoi. Nikt nie wie. Może wypadek, może atak.”
Nic nowego. Sam to podejrzewał. Na zewnątrz był upał niczym w saunie. Kiedy stał pochylony przy szybie, koszula na plecach nasiąkła potem i oblepiła go nieprzyjemnie. Wrócił do samochodu, w radiu leciały wiadomości. Ani słowa o korku.
— „No i co? Dowiedziałeś się?” — zapytała niecierpliwie Zosia.
— „Nie, wszystko stoi daleko przed nami. Ktoś powiedział, iż może atak.”
— „Wiedziałam. I po co ja cię posłuchałam? Po co z tobą pojechałam?” — Zosia zalała się żalem.
Marek się z nią zgodził. Nie powinien jej namawiać. Sam by nie utknął w korku, zostałby z córką na działce, jak chciała. Wróciłby wieczorem, gdy jest chłodniej. Wtedy korek by już pewnie zniknął.
A zaczęło się tak pięknie…
***
Dzwoniący telefon wyrwał Marka ze snu. Nie spojrzał, kto dzwoni, i odebrał.
— „Tato, przyjedziesz?” — usłyszał głos Oli.
— „Cześć. Zapomniałeś, iż twoja córka ma dziś urodziny?” — To już mówiła jego była żona. — „Założę się, iż choćby prezentu jeszcze nie kupiłeś” — w jej głosie słychać było wyrzut.
— „Nie, pamiętam, właśnie wyjeżdżam” — pospiesznie odpowiedział i otworzył oczy. Słońce już wysoko. Odjął telefon od ucha i spojrzał na ekran – było wpół do dziesiątej.
O urodzinach córki pamiętał do wczorajszego wieczora. Ale wczoraj dobrze się zabawił z Zosią i znajomymi w klubie, i wszystko wyleciało mu z głowy.
— „Tato, nie potrzebuję prezentu, tylko przyjedź, stęskniłam się!” — krzyknęła córka w tle, a telefon zamilkł. Żona się rozłączyła.
Pobrali się prawie trzynaście lat temu. Przez dziesięć lat żyli jak pies z kotem, męcząc się nawzajem. Nie był zakochany. Po prostu jako student obudził się kiedyś w łóżku z ledwo znajomą dziewczyną, choćby nie pamiętał jej imienia.
Miesiąc później znalazła go w szkole i powiedziała, iż jest w ciąży. „No, niczego sobie” – pomyślał i oświadczył, iż się z nią ożeni. Rodzice byli w szoku, odrzucali jego decyzję. Matka wątpiła, czy to jego dziecko, sugerowała test przed odMarek uśmiechnął się do Ireny, podając jej filiżankę herbaty, i po raz pierwszy od dawna poczuł, iż właśnie tu, w tej prostej kuchni, jest jego miejsce.