Dzisiaj przychodzi mi opisać sytuację, która od dawna nie daje mi spokoju. Chodzi o mojego męża, Krzysztofa, który — choć dorosły i na pozór samodzielny — wciąż pozostaje maminsynkiem.
Gdy w końcu zdecydowałam się wyjść za mąż, miałam już dobrze po trzydziestce. Nie śpieszyłam się — nie chciałam rzucać się w ramiona pierwszego lepszego faceta. Marzyłam o prawdziwym, dojrzałym uczuciu, jak z dobrych filmów: wzajemność, ciepło, partnerstwo. A przyznaję, sama też żyło mi się całkiem wygodnie.
Miałam prestiżową pracę, niezłe zarobki w złotych, a za sobą — dziesiątki krajów, które odwiedziłam dzięki służbowym wyjazdom. Weekendy spędzałam z przyjaciółkami — w klubach, na wycieczkach, w spontanicznych podróżach. Wszystko było na swoim miejscu. Aż zaczęli dręczyć mnie rodzice: „Kiedy w końcu wyjdziesz za mąż?”, „A wnuków nam nie dasz?”, „Wkrótce będziesz za stara…”.
I przyjaciółki, niczym na złość, jedna po drugiej zaczęły wychodzić za mąż. Jeszcze kilka lat temu marzyłyśmy o wolności i niezależności, a tu nagle gotują ziemniaki i piorą pieluchy. A ja zostałam sama.
W pracy od dawna interesował się mną kolega — Krzysztof Kowalski. Grzeczny, uprzejmy, przystojny, trochę starszy. Ale nigdy nie był żonaty. I właśnie to mnie niepokoiło. Facet pod czterdziestkę, a wciąż sam — czy to nie dziwne?
Krzysztof zapewniał, iż wcale nie unikał małżeństwa. Wręcz przeciwnie — od dawna marzył o rodzinie, dzieciach, przytulnym domu. Tylko, jak mówił, nie spotkał „tej jedynej”.
Gdy kolejny raz zaprosił mnie na kawę, pomyślałam: czemu nie? Wszystko się zgadza — sympatia jest, rozmowa przyjemna, człowiek wydaje się solidny. I powiedziałam „tak”. Kilka miesięcy później wzięliśmy ślub.
Wesele było skromne, ale szczere. I właśnie po nim zrozumiałam, dlaczego nikt przede mną nie „zagarnął” Krzysztofa.
Odpowiedź brzmiała: jego mama.
A konkretnie — chorobliwe przywiązanie Krzysztofa do niej. Ten dorosły, wydawałoby się, mężczyzna okazał się klasycznym maminsynkiem.
Na początku mieszkaliśmy w jej mieszkaniu w centrum Krakowa. Ona, delikatnie mówiąc, nie dawała nam oddychać. Żadna decyzja nie została podjęta bez jej zdania: od koloru pościeli po to, co gotowałam na śniadanie. Każdy krok — pod kontrolą. A Krzysiek? Przytakiwał. Słuchał. Bał się ją urazić choćby słowem.
Gdy próbowałam poruszyć temat osobnego mieszkania, kręcił się, milczał, unikał rozmowy. Dopiero po długich namowach wzięliśmy kredyt i wyprowadziliśmy się do nowego, jasnego mieszkania.
Ale niestety, fizyczna odległość nie oznaczała wolności.
Krzysztof wciąż żył pod dyktando mamy. W weekendy — obiad u niej. Każdy jego ruch poprzedzał telefon: „Mamo, a co ty o tym myślisz?”. choćby żarówki kupował tylko te, które mama uznała za dobre. choćby bukiet mi przynosił tylko wtedy, gdy ona przypominała, iż żonę trzeba czasem ucieszyć.
Na początku przymykałam na to oczy. Zwłaszcza gdy nasze córki były małe i tymczasowo nie pracowałam. W końcu Krzysiek starał się, zarabiał, a mama była dla niego autorytetem.
Ale czas mijał. Wróciłam do pracy, do swoich projektów. I coraz dotkliwiej czułam, jak ciężko jest żyć z kimś, kto nie potrafi samodzielnie podjąć decyzji.
Męczyłam się nie tyle pracą, co tą wieczną zależnością: „mama powiedziała”, „mama radzi”, „mama uważa…”. Mama stała się trzecim, niechcianym gościem w naszym małżeństwie.
Znów byłam niezależna finansowo. Mogłam utrzymać siebie i dzieci. I coraz częściej myślałam, iż Krzysztof to nie mąż — to kolejne dziecko. Tylko nie słodki maluch, a uparty, infantylny dorosły, przylepiony do matczynej spódnicy.
I teraz stoję na rozdrożu. Trzymać się dla dzieci, udawać, iż wszystko w porządku? A może ratować siebie, swoje zdrowie i odejść?
Jeśli któraś z was była w podobnej sytuacji — dajcie znać. Co wybrałyście? Czy warto walczyć o rodzinę, w której jedno z małżonków oddało serce innej kobiecie — choćby jeżeli to własna matka?
Dziś wiem jedno: miłość to nie tylko uczucie, ale też gotowość do dorosłych decyzji. A jeżeli jeden z dwojga wciąż jest dzieckiem, trudno mówić o prawdziwym partnerstwie.