**Dziennik osobisty**
„Mamo, czemu się tak denerwujesz? Rafał powiedział, iż mnie kocha. Pobierzemy się, mamo” – Zuzia była spokojna jak nigdy.
„Jak to się nie denerwować? Jesteś w ciąży, nie zamężna, studia jeszcze nie skończone, a twojego chłopaka choćby na oczy nie widziałam! Myślisz, iż dziecko to zabawka? Niech ten Rafał dziś tu przyjdzie, spojrzy mi w oczy i obieca, iż weźmie odpowiedzialność, zrozumiałaś?!”
„Nie krzycz tak, myślałam, iż ucieszysz się wnukiem. Zaraz przyprowadzę Rafała, niedługo wraca z pracy, mam klucz do jego pokoju w akademiku. Lepiej tam poczekam, bo jesteś jakaś nerwowa” – urażonym tonem powiedziała Zuzia i wyfrunęła z domu, machając beztrosko torebką.
Katarzyna Stanisławówna złapała się za serce, ciężko usiadła na stołku i spojrzała na portret męża.
„Oto i samotne macierzyństwo!” – powiedziała do portretu. – „Oj, Pawle, czemu tak wcześnie nas zostawiłeś? Nie uchroniłam córki, nasza Zuzia okazała się przedwcześnie dojrzała. A jeżeli chłopak się od niej odwróci? Jak będziemy żyć? Moja pensja to grosze, a kto zatrudni Zuzię w ciąży? I do studenckiej sesji jeszcze pół roku. Ojej, co za bieda!”
Katarzyna Stanisławówna wtuliła twarz w fartuch i zapłakała. Cały ciężar życia spadł na nią, gdy była jeszcze młoda. Mąż zginął w tartaku, a córce było wtedy ledwie dwa lata. Mieszkali na przedmieściach Poznania. Jak ciężko było Katarzynie, wiedziała tylko jedna przyjaciółka i sąsiedzi z ulicy. Najlepsze kąski oddawała dziecku. Do tego trzeba było dźwigać domowe obowiązki. A teraz, gdy życie wydawało się ustabilizowane, własna córka zrobiła jej taki prezent.
„Dobrze, trzeba zrobić ciasto na pierogi, w końcu zięć przyjdzie. Ech, Zuziu, Zuziu…”
Gdy stół był nakryty, Katarzyna Stanisławówna przebrała się w odświętną sukienkę i zaczęła robić na drutach skarpetki, by skrócić pełne napięcia oczekiwanie.
Wreszcie w przedpokoju stuknęły drzwi, i do domu weszła Zuzia. Matka spojrzała za nią, ale nikogo nie zobaczyła.
„A gdzie zięć? Nie zostawiłaś go za progiem?”
„Był i przepadł” – szepnęła Zuzia, łkając. – „Zostawił mnie.”
„Jak to?” – Katarzyna Stanisławówna z wrażenia osunęła się na krzesło.
„No właśnie tak! Zwolnił się z pracy, spakował rzeczy i wyjechał w nieznanym kierunku. Tak mówił komendant akademika…”
Zuzia była zagubiona, oczy wypełniły się łzami. Bycie samotną matką nigdy nie było w jej planach.
„Co mam teraz zrobić, mamo?”
Katarzyna Stanisławówna chciała powiedzieć córce, iż przecież ją ostrzegała, ale się powstrzymała. Serce matki nie jest z kamienia.
„Urodzić, co innego? Samo się nie rozwiąże” – odparła. – „Kiedy spodziewasz się dziecka?”
„W lipcu, zdążę jeszcze zdać egzaminy” – westchnęła Zuzia, gładząc brzuch.
…Zuzia urodziła dokładnie w terminie. Dziewczynkę, którą nazwała Anią. I tak zostały we trzy, jak trzy topole na Łazienkowskiej.
Dziewczynka rosła zdrowa i wesoła, patrząc na świat bystrymi oczkami. Katarzyna Stanisławówna przepadała za nią, ale matka traktowała Anię z pewnym chłodem. Ania, na złość, była podobna do oszusta Rafała: ta sama ruda czupryna, kręcone włosy i duże zielone oczy.
„Mama idzie!” – sześcioletnia Ania, zobaczywszy Zuzię przez okno, biegła do drzwi, by ją przytulić.
„A co mi przyniosłaś?” – dziewczynka zawisła na ramieniu matki i ufnie patrzyła jej w oczy.
„Nic” – mruknięcie odpowiedziała zmęczona Zuzia.
„A dlaczego? Chcę loda! Obiecywałaś wczoraj!”
„Zostaw mnie! Jestem zmęczona!” – Zuzia zrzuciła Anię z kolan i wyszła do sypialni.
Ania stanęła pośrodku pokoju i rozpłakała się. Tak czekała na matkę, licząc na czułość, a ta ją odtrąciła. A w przedszkolu kazali narysować swoją rodzinę. Ania narysowała trzy osoby: siebie, mamę i babcię, na co dzieci zaczęły się śmiać i mówić, iż Ania jest „bez taty”, bo nie ma ojca.
Katarzyna Stanisławówna rzuciła się uspokajać wnuczkę, ale gdzie tam – lawina żalu przykryła dziewczynkę falą płaczu.
„Tato, gdzie mój tato? Dlaczego mama jest zła?!” – krzyczała Ania, szlochając.
Katarzyna Stanisławówna tylko przytuliła wnuczkę mocniej:
„Nie wszyscy mają tatusiów, wnusiu. Pomyśl, bez taty więcej pierogów dla nas. Chodź, pójdziemy po lody.”
Usłyszawszy magiczne słowo „lody”, Ania zaczęła się uspokajać.
„I mamie też kupimy?”
„I mamie.”
U Katarzyny Stanisławówny Dzień Kobiet zawsze obchodzono hucznie. W końcu w domu same kobiety. Stół uginał się od smakołyków, Zuzia przyprowadzała koleżanki, i wszyscy wymieniali się upominkami. Ale tym razem Zuzia przyprowadziła nie koleżanki, ale mężczyznę. I o tym nie uprzedziła matki.
Na progu ich domu stanął stateczny pan w drogim garniturze, znacznie starszy od Zuzi.
„Mamo, poznaj, to Marek. Pracujemy razem, on jest moim szefem. niedługo przenoszą go do innego miasta na awans. Pobierzemy się.”
„Co?” – Katarzyna Stanisławówna stanęła jak wryta.
„O! To mój tata?” – Ania, która wyglądała z pokoju i wszystko słyszała. Była tak szczęśliwa, iż zapomniała choćby przywitać się z gościem.
„Nie, dziewczynko, nie jestem twoim tatą” – uśmiechnął się Marek. – „Popatrz, jaką lalkę ci przywiozłem.”
Ania odwróciła się i nie wzięła lalki z rąk Marka. Ten człowiek jakoś jej się nie spodobał.
Wieczór upłynął nijako. Marek nie starał się przypodobać rodzinie Zuzi, a ta skakała jak w ukropie, by zadowolić przyszłego męża, i ciągle ganiła córkę.
„Siedź prosto, jak możesz tak siedzieć? Co pan Marek o nas pomyśli? Nie wierć się!””Mijały lata, aż pewnego dnia Ania, już jako dorosła kobieta, usiadła na ławce w parku, gdzie kiedyś bawiła się z babcią, i uśmiechnęła się do własnej córeczki, wiedząc, iż złamała zaklęty krąg samotności i dała jej to, czego sama nigdy nie dostała – bezwarunkową miłość.”