Zdrada w cieniu jubileuszu: jak przypadkowe spotkanie wszystko zmieniło
Aleksandra szła już w stronę przytulnej kawiarni w centrum Wrocławia, gdy usłyszała znane głosy, które jak nóż przebiły jej serce. Zatrzymała się, czując, jak krew stygnie w żyłach.
— Daj spokój z tym jubileuszem — szeptał Marek, pochylając się do ucha Kasi, najlepszej przyjaciółki Aleksandry. Jego głos był słodki, niemal konspiracyjny. — Jedź ze mną. Aleksandra i tak wróci dopiero wieczorem — zaśmiał się zadowolony z siebie, jakby już świętował zwycięstwo.
Kasia odpowiedziała z lekką drwiną, ale w jej tonie było czuć wahanie:
— No jasne, do ciebie. A co, jak Aleksandra wróci? Mam wyskoczyć przez okno?
— Po co przez okno? — Marek pewnie objął ją w pasie. — jeżeli się zgodzisz, po prostu pokażę Aleksandrze drzwi.
Aleksandra zamarła, jakby świat wokół niej się zawalił. Znała Kasię — jej swobodne obyczaje, łatwość w kontaktach z mężczyznami. Ale Marek… Trzy lata razem, trzy lata nadziei na rodzinę, na oświadczyny, na które czekała. Rok z tego czasu mieszkali w jego nowym mieszkaniu w centrum miasta, kupionym na kredyt. Remont, rachunki, codzienność — wszystko spadło na barki Aleksandry. Pocieszała się, iż Urząd Stanu Cywilnego to tylko formalność, iż ich miłość jest ważniejsza niż papiery.
Teraz opadły jej łuski z oczu. Wszystko było kłamstwem. Nie będzie rodziny. Dla niego jest tylko tymczasowym wsparciem, dopóki nie znajdzie kogoś „odpowiedniego”.
Pół roku temu zmarła mama Aleksandry. Wtedy uderzyła ją chłód Marka. Nie pojechał z nią na pogrzeb, nie pomógł w organizacji. Tylko rzucił sucho:
— Sprzedaj tam coś. Wiesz, mam kredyt, remont. Może rodzina pożyczy. Jak sprzedasz dom, to się rozliczysz.
Słowo „rozliczysz” wtedy zabolało ją jak ostrze. Ale usprawiedliwiła go: zmęczony, nie to miał na myśli. Marek zawsze był małomówny, zamknięty. „Wszystko trzyma w sobie — chwaliła się koleżankom. — Taki nie zdradzi”. Kasia śmiała się razem z nimi, potakując, jakby ją wspierała.
Teraz, stojąc przed kawiarnią, Aleksandra nie czekała na dalszy ciąg. Serce waliło, łzy paliły oczy, ale zmusiła się do działania. Machała na przejeżdżające taksówki z taką siłą, jakby od tego zależało jej życie. Auto zatrzymało się, Aleksandra wskoczyła na tylne siedzenie, starając się nie oglądać, jakby ktoś ją gonił.
— Szybciej, szybciej! — krzyknęła, klepiąc kierowcę po ramieniu.
Zanim samochód odjechał, telefon rozbłysnął połączeniem. Marek.
— Gdzie jesteś? Stoję tu jak idiota, wszyscy się o ciebie pytają! Miałaś już być, co się stało? — jego głos brzmiał zirytowany, ale Aleksandra, nie odpowiadając, wyłączyła telefon i wyrzuciła go przez okno. Łzy popłynęły strumieniem, jak u dziecka, któremu zabrano wszystko. Szlochała, płacząc nad zdradą, swoją naiwnością, straconymi latami.
Auto pędziło przed siebie. Aleksandra, powoli dochodząc do siebie, nagle zdała sobie sprawę, iż nie podała kierowcy adresu.
— Dokąd jedziemy? — zapytała, ocierając łzy.
— Do domu — spokojnie odpowiedział kierowca.
Ale za oknem migały nie miejskie ulice, a ciemna wiejska droga.
— Do domu? Gdzie to jest? — jej głos zadrżał ze strachu.
— Mam podać adres? — odpowiedział ostro, niemal z drwiną.
— Proszę zatrzymać! Natychmiast! — krzyknęła Aleksandra, ogarnięta paniką.
— W polu? — zaśmiał się. — Co tu będziesz robić?
— Zadzwonię na policję! — wyrzuciła z siebie, ale zaraz przypomniała sobie, iż telefon leży gdzieś na drodze. Opowiedziała wszystko nieznajomemu, a teraz on wiedział, iż jest sama, bezbronna. Wystarczy, iż zostawi ją w lesie — i nikt się nie zorientuje.
Aleksandra w desperacji szarpnęła za klamkę, ale w ciemności, z drżącymi rękami, nie mogła jej znaleźć. Siły ją opuściły, łzy znów popłynęły — teraz cicho, z rezygnacją. „Niech się dzieje, co chce — pomyślała. — Niech ten wariat robi, co mu się podoba. Już nic nie boli”.
Samochód gwałtownie zahamował. Kierowca w milczeniu podszedł do jej drzwi.
— Wysiadaj — powiedział.
— Nie wysiądę! — nagle w Aleksandrze zapaliła się iskra. Postanowiła walczyć. Żyć.
— Nie głupiej, Olu — odezwał się spokojnie.
Podniosła głowę i wreszcie na niego spojrzała.
— Piotr? — wyszeptała, nie wierząc własnym oczom.
Przed nią stał jej dawny kolega z klasy, Piotr, którego nie widziała od czasu szkoły. Przypomniały jej się fragmenty wspomnień: wyjechał po maturze, podobno zrobił karierę w innym mieście.
— A myślałaś, kto? — uśmiechnął się tym znajomym, ciepłym uśmiechem.
— Ty… jesteś taksówkarzem? — spytała niedowierzająco.
Piotr się roześmiał, a jego śmiech brzmiał jak echo z dzieciństwa — swojsko, prawdziwie.
— Jaki taksówkarz? Wracałem do domu, zobaczyłem, jak machasz, jakbyś chciała rzucić się pod koła.
— A ja… — Aleksandra zawahała się, czując, jak płoną jej policzki.
— Wiem wszystko — Piotr delikatnie objął ją za ramiona. — Przydatna przejażdżka. Nigdy nie byłaś tak szczera.
Aleksandra zaśmiała się przez łzy. Napięcie opadło, w duszy zrobiło się lżej, jakby spadł z niej ciężki kamień. Stała przed swoim starym domem — tym, w którym mieszkała przed przeprowadzką do Marka.
— A ja wróciłem przez ciebie — szepnął Piotr, biorąc jej dłoń w swoją dużą, ciepłą dłoń. — Jak dobrze, iż nie wyszłaś za mąż.
Aleksandra spojrzała na niego i w jej sercu po raz pierwszy od dawna pojawiła się iskra nadziei. Nie wiedziała, co ją czeka, ale w tej chwuli, pod gwiazdami na cichej ulicy, poczuła jedno — życie właśnie się zaczyna.