On nas zdradził, a teraz chce wrócić, ale takie “szczęście” mi nie jest potrzebne.
Poznałam go na mojej pierwszej pracy, w jednym z biurowców w Poznaniu. Byłam świeżo po studiach, młoda, naiwna, zupełnie zielona. Bartosz od razu wziął mnie pod swoje skrzydło – tłumaczył zadania, wyjaśniał zawiłości, wspierał. Byłam mu wdzięczna bez granic, a jego troskliwość topiła moje serce.
Z czasem zaczął zapraszać mnie na lunch, podwozić do domu. Starsze koleżanki ostrzegały: „Uważaj, Alicjo, Bartosz to jeszcze taki kobieciarz”. Ale ja machałam ręką. Wydawało mi się, iż po prostu zazdroszczą. Dla mnie był ideałem – dobry, opiekuńczy, najlepszy mężczyzna pod słońcem. Zakochałam się, a jego spojrzenia zdradzały, iż i on coś czuje. Po roku złożył mi oświadczyny. Nie wahałam się ani chwili. Pobraliśmy się i wprowadzili do mojego mieszkania – prezentu od rodziców jeszcze przed ślubem.
Początki były jak z bajki. Ale potem zaszłam w ciążę, poszłam na urlop macierzyński. Zaraz potem druga ciąża. Dwoje dzieci, nieprzespane noce, ciągłe obowiązki. Zmieniłam się – przytyłam, zamieniłam szpilki na kapcie, a eleganckie sukienki na wygodne pidżamy. W domu kto by mnie widział? Bartosz prawie nie pomagał. Nie chciałam go obciążać – przecież pracuje, jest zmęczony. Radziłam sobie sama, jak umiałam.
Zaczął zostawać w biurze, wyjeżdżać na weekendy: raz służbowa podróż, raz „pilne sprawy”. Mówił, iż to wszystko dla nas, a ja wierzyłam. Wierzyłam, aż do dnia, gdy przyjaciółka powiedziała mi, iż widziała Bartosza w restauracji z młodą brunetką – jego nową współpracowniczką. Córka jakiegoś biznesmena, z luksusowym apartamentem w centrum i drogim autem. Bartosz nie zaprzeczył. Przyznał, iż romansują od pół roku i iż odchodzi do niej. „Sama jesteś sobie winna – rzucił. – Przestałaś być kobietą. Twoje życie to pieluchy, kaszki i plotki sąsiadek. A ona jest prawdziwa”.
Byłam złamana. „A to, iż jestem matką twoich dzieci? Że dźwigam dom na swoich barkach, nie śpię, gdy chorują?” – krzyczałam. Ale go to nie obchodziło. Ona nie rodziła, nie „psuła” figury, spała w maseczce na twarz, gdy ja kołysałam wózek. Bartosz spakował rzeczy i wyszedł, zostawiając mnie z dwójką maluchów i złamanym sercem.
To była zdrada, po której ledwie przetrwałam. Nie jadłam, nie spałam, nie chciało mi się żyć. Dzięki mojej mamie – zabrała dzieci, gdy ja zbierałam się do kupy. Zrozumiałam: dla synów muszę stanąć na nogi. Bartosz nie wart jest moich łez.
Minął czas. Zapisałam dzieci do przedszkola, znalazłam nową pracę – wracać do starego biura, gdzie wszystko przypominało mi o nim, nie miałam siły. Schudłam, zaczęłam wyglądać lepiej, odżyłam. I nagle, jak grom z jasnego nieba, pojawił się Bartosz.
Przez cały ten czas ani razu nie zadzwonił, nie zapytał o dzieci. Wysyłał żałosne alimenty – i tyle. Jego matka, Bożena, też nie paliła się do widywania wnuków, od czasu do czasu dzwoniła, pytała. Moi rodzice byli moją jedyną podporą. Bez nich bym nie dała rady. I teraz, gdy moje życie wreszcie się ułożyło, on się zjawił.
Postanowiłam: dla dzieci niech przychodzi, to ich ojciec. Ale już przy pierwszej wizycie było widać, iż nie interesują go maluchy. Pytał o mnie: czy kogoś poznałam, jak sobie radzę. Potem zaczął się przymilać, włączył całe swoje dawne uroki. Byłam w szoku. „Jeśli chcesz, odwiedzaj dzieci – odcięłam się. – A twoje «szczęście» mnie nie interesuje”. Skłamałam, iż mam już kogoś, iż żyje mi się wspaniale. I zgadnijcie co? Bartosz zniknął, jakby go nigdy nie było. Dzieci znów przestały mu być potrzebne.
Teraz dzwoni jego matka. Codziennie czyta mi kazania: „Opamiętał się, chciał uratować rodzinę, a ty wszystko zniszczyłaś, pozbawiłaś dzieci ojca!”. Dowiedziałam się prawdy: jego „miłość” wyrzuciła go, znalazłszy kogoś bogatszego. Nie ma gdzie pójść. Bożena też nie chce, żeby wracał do niej – ma „swoje życie”. Więc przypomnieli sobie o nas, by „uratować rodzinę”.
Ale ja nie jestem głupia. Takiego „szczęścia” nie chcę. Raz już nadepnęłam na te grabie i nie zamierzam powtarzać błędów. Moje dzieci zasługują na coś lepszego niż ojciec-zdrajca. Co wy byście zrobili? Wybaczyli dla dobra dzieci? Czy też uważacie, iż lepiej bez takiego ojca niż z nim?