Znalazłem niemowlę pod brzozą i wychowałem je jak własne. Ale kto by pomyślał Co ty tu robisz? Stanisław Kowalski zastygł w bezruchu, nie wierząc własnym oczom.
Pod starym brzozowym drzewem, wtulony w dywan z opadłych liści, leżał chłopiec. Chudy, może czteroletni, w zbyt lekkiej kurtce, trząsł się, obejmując siebie za ramiona. Jego przestraszone oczy wpatrywały się w leśniczego.
Stanisław rozejrzał się ostrożnie. Nigdzie nikogo tylko wiatr szeleścił w koronach sosen, a od czasu do czasu trzasnęła jakaś gałąź.
Przysiadł powoli, starając się nie wyglądać zbyt groźnie.
Jak masz na imię, malutki? Gdzie twoi rodzice?
Chłopiec przywarł do szorstkiej kory brzozy. Wargi mu drżały, ale zamiast słów wydobył się tylko cichy stukot zębów.
Je Je Jasiek, wyszeptał w końcu.
Jasiek? Stanisław wyciągnął rękę, ale chłopiec się cofnął. Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy.
Zmierzch zaczynał spowijać las. Temperatura spadała, a chłopiec wciąż drżał. Któż mógł go tu zostawić? Najbliższa wieś była trzydzieści kilometrów dalej, a do miasteczka jeszcze dalej.
Chodź ze mną, powiedział leśniczy łagodnie. U mnie w domu jest ciepło i jest co jeść.
Na dźwięk słowa jeść w oczach Jaśka zabłysło zainteresowanie.
Stanisław zdjął watowaną kurtkę i delikatnie, by nie wystraszyć chłopca, narzucił ją na jego wątłe ramiona. Jasiek nie protestował.
No to jazda, szepnął Stanisław, biorąc go na ręce.
Lekki jak piórko. Kości wystawały spod skóry. Widać było, iż dawno nie jadł.
Szli przez las, a Stanisław czuł, jak drżenie chłopca powoli ustaje. niedługo między drzewami ukazała się mała chatka drewniany ganek i cienka smuga dymu wijąca się z komina.
Jesteśmy na miejscu, oznajmił leśniczy, otwierając drzwi kolanem.
Zapach suszonych ziół i dymu wypełnił wnętrze. Ognisko w kominku dogasało, rzucając czerwonawawe blaski na prosty drewniany stół i ławę.
Posadził Jaśka na ławie, dorzucił drew do ognia, i płomienie znów ożyły, oświetlając przestraszoną twarz chłopca.
Zaraz się rozgrzejesz, powiedział Stanisław, stawiając garnek nad ogniem. Potem porozmawiamy.
Chłopiec jadł łapczywie, czasem krztusząc się i kaszląc. Stanisław patrzył na niego, a coś starego poruszyło się w jego sercu. Jak długo nie opiekował się dzieckiem? Dziesięć lat? Piętnaście? Od tamtego czasu
Nie. Nie teraz.
Skąd jesteś, Jaśku? zapytał, gdy talerz był już pusty.
Chłopiec potrząsnął głową.
Mama Tata Gdzie oni są?
Znowu pokręcił głową, a łzy spłynęły mu po policzkach.
Nie nie wiem, szepnął.
Stanisław westchnął. Jutro trzeba będzie pojechać do wsi i powiedzieć wójtowi. Dziecko nie może tak po prostu się pojawić na pewno ktoś go szuka.
Dziś zostaniesz tutaj, postanowił leśniczy. Jutro zobaczymy, co dalej.
Ułożył Jaśka pod starą, ale czystą kołdrą na ławie przy kominku. Chłopiec skulił się w rogu, patrząc nieufnie.
W środku nocy Stanisław obudził się od cichych szlochów. Jasiek siedział na ławie, przytulając kolana, i płakał po cichu.
Hej, zawołał Stanisław. Chodź tu.
Delikatnie zapukał w posłanie obok siebie. Chłopiec zawahał się, rozdarty między strachem a zaufaniem. No chodź, zachęcił go Stanisław ciepło. Nie bój się.
Jasiek zsunął się z ławy i, po kilku niepewnych krokach, wślizgnął się pod kołdrę obok leśniczego.
Śpij, powiedział Stanisław. Nic ci nie grozi.
Wczesnym rankiem Stanisław przygotowywał się do wyjazdu do wsi. Zastanawiał się, patrząc na śpiącego Jaśka. Czy zabrać go ze sobą? Zostawić? A jeżeli chłopiec obudzi się sam?
W końcu postanowił go zbudzić.
Jedziemy do wsi, powiedział Stanisław. Musimy znaleźć tych, którzy cię zgubili.
Jasiek otworzył oczy błyskawicznie.
Nie! krzyknął po raz pierwszy wyraźnym głosem. Nie zostawiaj mnie! dodał, ściskając dłoń Stanisława.
Dlaczego? Stanisław przykucnął przed nim. Twoi rodzice pewnie cię szukają.
Jasiek potrząsnął głową, w oczach miał strach.
Nie ma mamy, wyszeptał. Nie ma taty.
Stanisław poczuł ukłucie w sercu znał to spojrzenie: rozpacz kogoś, kto stracił wszystko.
Dobrze, powiedział po chwili. Dziś zostajesz. Ale jutro i tak pojedziemy. Rozumiesz?
Chłopiec skinął głową, wciąż trzymając Stanisława za rękę.
Trzy tygodnie później Stanisław Kowalski w końcu dotarł do wsi.
Gotowali zupę nad ogniem, z ziemniakami, cebulą i ziołami zebranymi w lesie.
Płomienie oświetlały ich twarze: jedną pooraną zmarszczkami i pokrytą siwą brodą, drugą młodą i piegowatą. Ale ich oczy były takie same: żywe, poważne i uważne.
Za tydzień idziesz do szkoły, mruknął Stanisław, mieszając zupę. Boisz się?
Jasiek wzruszył ramionami.
Trochę. A jeżeli dzieci się będą śmiały?
Z czego? zdziwił się Stanisław.
Że nigdy nie chodziłem do szkoły. Że jestem inny.
Stanisław odłożył łyżkę, przysunął się do Jaśka i powiedział cicho:
Posłuchaj: tak, jesteś inny niż oni. Ale jesteś lepszy. Stanąłeś oko w oko z dzikiem w lesie. Umiesz rozpalić ogień jedną zapałką. Wiesz, jak pachnie ziemia po deszczu.
I idziesz do pierwszej klasy. Nikt nie wie, co to szkoła, dopóki tam nie pójdzie choćby oni.
Jasiek podniósł wzrok.
Naprawdę?
Oczywiście, zakończył Stanisław, musnął dłonią jego jasne
















