Nazywam się Weronika Janiszewska, mam sześćdziesiąt dwa lata, i od dawna dręczy mnie myśl, iż stałam się obca w życiu własnego syna. A to wszystko przez jego żonę — moją synową Kasię — która robi wszystko, by wymazać mnie z ich rodziny. I wiecie, co jest najboleśniejsze? Nigdy nie zrobiłam jej nic złego. Ani słowa. Ani gestu. Ani wyrzutu. Tylko dobro, troskę i szczerą chęć, by stać się bliską osobą. A w odpowiedzi — cisza. Chłód. Zamknięte drzwi.
Kiedy mój syn Tomek powiedział, iż zamierza się ożenić, naturalnie chciałam poznać jego wybrankę. Zawsze marzyłam, iż przyjmę żonę syna jak rodzoną córkę — z sercem, ciepłem i szacunkiem. Ale Tomek wtedy zawstydzony odparł:
— Mamo, Kasia jeszcze nie jest gotowa na spotkanie. Jest nieśmiała.
Zrozumiałam. No cóż, pomyślałam, może dziewczyna skromna, niepewna. ale gdy zaczęły się przygotowania do ślubu, nie wytrzymałam. Powiedziałam wprost:
— Czy naprawdę zobaczę twoją przyszłą żonę dopiero na weselu? Jak to możliwe? Nie jestem przecież obcą ciotką z ulicy!
Wtedy Tomek, widocznie z trudem, przekonał Kasię, by do mnie przyjechała. Czekałam. Denerwowałam się. Przygotowałam obiad, nakryłam stół, kupiłam kwiaty — chciałam stworzyć przyjazną atmosferę. A w odpowiedzi… Kasia siedziała w milczeniu. Ani uśmiechu, ani spojrzenia, ani słowa „dziękuję”. Przez cały wieczór nie wypowiedziała choćby dziesięciu słów. Jakby przyszła tu pod przymusem. Zrzuciłam to na stres, ale serce już zaczęło bić ostrzegawczo.
Po ślubie zamieszkali osobno. Młodzi — wzięli kredyt, kupili mieszkanie. Nie wtrącałam się, nie narzucałam. Żyli — i chwała Bogu. A potem, po półtora roku, urodził się Bartek. Moje słoneczko, mój ukochany wnuk.
Miałam nadzieję, iż z pojawieniem się dziecka zbliżymy się z Kasią. Przecież kobieta, która została matką, nie może być taka zimna. Ale stało się jeszcze gorzej. Teraz, gdy dzwonię i mówię, iż chcę ich odwiedzić, Kasia odpowiada oschle:
— Nie będzie nas. Wyjeżdżamy.
A później mój syn mimochodem wspomina, iż cały dzień byli w domu. I wtedy rozumiem — po prostu nie chcą mnie widzieć.
Ale nie poddałam się. Kupowałam Bartkowi zabawki, książki, ubrania. Przywoziłam owoce, ciastka na herbatę, starałam się pomóc, dodać trochę ciepła. W końcu mają kredyt, trudności, Kasia na urlopie macierzyńskim… ale wszystko na próżno. Gdy przyjeżdżam, Kasia choćby nie wita się jak człowiek. Po prostu wychodzi do drugiego pokoju i zamyka za sobą drzwi.
Siedzę w kuchni z synem i wnukiem. Pijemy herbatę, bawimy się, rozmawiamy. A ona — jakby nas nie było. Jak można tak żyć? Przecież przyszłam z dobrymi intencjami! Nigdy nie powiedziałam jej nic przykrego. Ani słowa krytyki. Wręcz przeciwnie — zawsze starałam się pochwalić, pomóc, nie wtrącać. Dlaczego więc jestem dla niej jak obca?
Może boi się, iż będę się wtrącać? Ależ ja taka nie jestem! Chciałam tylko być częścią ich rodziny, dzielić radości, wspierać w trudnych chwilach. Co w tym złego?
Nie wiem już, jak mam postępować. Nie chcę tam jeździć, ale bez Bartka moje serce pęka. Kocham mojego syna. Kocham jego rodzinę. Ale widocznie nie wszyscy potrzebują mojej miłości…
Mimo wszystko nie poddaję się. Wierzę, iż pewnego dnia Kasia otworzy drzwi, wyjdzie do kuchni, usiądzie z nami przy stole i powie: „Wejdź, mamo Weroniko. Cieszymy się, iż jesteś”. Tylko czy doczekam tej chwili…