Zostaw mnie! Nie obiecywałem ci małżeństwa, a tak w ogóle nie wiem, czyje to dziecko!

twojacena.pl 5 dni temu

„Odejdź ode mnie! Nigdy nie obiecywałem, iż się z tobą ożenię! A w ogóle to skąd mam wiedzieć, czyje to dziecko? Może choćby nie moje? Idź sobie, a ja sobie pójdę!” – tak mówił do zalanej łzami Walerii kominiarz Wiesław. A ona stała jak wryta, nie mogąc uwierzyć własnym uszom ani oczom. Czy to ten sam Wiesiek, który wyznawał jej miłość i nosił na rękach? Ten sam Wicuś, który nazywał ją Waluśką i obiecywał gruszki na wierzbie? Przed nią stał zmieszany, przez to jeszcze bardziej zirytowany, obcy chłop…

Płakała Waluśka przez tydzień, machając Wiesiowi na pożegnanie, ale mając już trzydzieści pięć lat, będąc nieładną i mało atrakcyjną, z nikłą szansą na odnalezienie kobiecego szczęścia, postanowiła dziecko urodzić…

Urodziła Wala w terminie hałaśliwą dziewczynkę. Nazwała ją Hania. Dziewczynka rosła spokojna, grzeczna i nie sprawiała matce kłopotów. Jakby wiedziała, iż choćby nie wiem jak krzyczała, niczego nie wskóra… Wala nie traktowała córki źle, ale widać było, iż nie było w niej prawdziwej miłości macierzyńskiej – niby karmiła, ubierała, kupowała zabawki. Ale żeby przytulić, pogłaskać, pójść na spacer – tego nie było. Mała Hania często wyciągała rączki do matki, ale ta ją odpychała. Zawsze była zajęta, zmęczona, z głową pełną problemów. Jakby instynkt macierzyński w niej nigdy nie obudził się…

Gdy Hania skończyła siedem lat, stała się rzecz niesłychana – Wala poznała mężczyznę. Co więcej, przyprowadziła go do domu! Cała wieś o tym plotkowała! „Co za lekkomyślna baba z tej Wali. Gość niepoważny, znikąd, bez stałej pracy, mieszka Bóg wie gdzie! Może w ogóle oszust?” Wala pracowała w lokalnym sklepie, a on zatrudnił się przy rozładunku towaru. Tak się właśnie poznali. niedługo Wala zaprosiła nowego „narzeczonego” do siebie. Sąsiedzi kręcili nosami – przyprowadziła sobie kogoś nieznajomego! „Powinna pomyśleć o dziecku” – szeptali. „Do tego małomówny, słowa z niego nie wyciągniesz. Pewnie coś ukrywa.” Ale Wala nie słuchała. Jakby czuła, iż to jej ostatnia szansa na kobiece szczęście…

Wkrótce jednak sąsiedzi zmienili zdanie o tym z pozoru nieśmiałym mężczyźnie. Dom Walerii, długo pozbawiony męskiej ręki, wymagał remontu – Wojtek, bo tak miał na imię, naprawił najpierw ganek, potem połatał dach, podniósł walący się płot. Każdego dnia coś naprawiał, a dom piękniał w oczach. Widząc, iż mężczyzna ma „złote ręce”, ludzie zaczęli prosić go o pomoc, a on odpowiadał:

„Jeśli jesteś stary albo naprawdę biedny – pomogę za darmo. jeżeli nie – płacisz albo produktami.”

Od jednych brał pieniądze, od innych – przetwory, mięso, jajka, mleko. Wala miała ogródek, ale bez mężczyzny nie hodowała zwierząt. Wcześniej Hania rzadko jadła śmietanę czy domowe mleko. Teraz w lodówce pojawiły się i śmietana, i masło, i świeże jajka.

Wojtek był prawdziwym złotnikiem – „i w polu, i w kuchni”. A Waluśka, która nigdy nie była pięknością, rozkwitła przy nim – promieniała, złagodniała, choćby do Hani stała się czulsza. Uśmiechała się, a okazało się, iż ma dołeczki w policzkach…

Hania rosła, chodziła już do szkoły. Pewnego dnia siedziała na ganku, patrząc, jak pan Wojtek majsterkuje, a wszystko w jego rękach wychodziło perfekcyjnie. Potem poszła do koleżanki w sąsiedztwie. Wróciła dopiero wieczorem. Otwierając furtkę, zamarła… Na środku podwórka stały… huśtawki! Kołysały się lekko na wietrze, kusząc, przywołując…

„To dla mnie?! Panie Wojtku! To pan to zrobił?! Huśtawki?!” – nie wierzyła własnym oczom Hania.

„Dla ciebie, Haniuś, oczywiście! Odbieraj dzieło!” – roześmiał się zwykle małomówny Wojtek.

Hania usiadła na siedzeniu i bujała się mocno w przód i w tył, a wiatr świstał jej w uszach i nie było na całym świecie szczęśliwszej dziewczynki…

Wala wychodziła wcześnie do pracy, więc gotowanie wziął na siebie pan Wojtek. Robił śniadania, obiady. A jakie piekł ciasta, jakie robił zapiekanki! To on nauczył Hanię gotować i nakrywać do stołu. Ileż talentów miał ten nieśmiały, cichy człowiek…

Gdy nadeszła zima i dni stały się krótkie, pan Wojtek odprowadzał i przyprowadzał Hanię ze szkoły. Niósł jej tornister i opowiadał historie ze swojego życia. Mówił, jak opiekował się ciężko chorą matką, sprzedał mieszkanie, by jej pomóc, i jak rodzony brat oszukał go i wyrzucił z rodzinnego domu.

Nauczył ją łowić ryby. Latem, o świcie, chodzili nad rzekę i cierpliwie czekali na branie. Tak nauczył ją wytrwałości. W połowie wakacji kupił jej pierwszy rower i uczył ją jeździć. Gdy rozbijała kolana, smarował je jodyną.

„Wojtek, zabije się ta dziewczyna” – warknęła Wala.

„Nie zabije. Musi nauczyć się upadać i wstawać” – odpowiedział twardo.

A kiedyś, w Nowy Rok, podarował jej prawdziwe łyżwy „Bałwanek”. Wieczorem zasiedli do świątecznego stołu, który przygotował pan Wojtek z pomocą Hani. Czekali na bicie zegara, śmiali się, trącali szklankami. Rano Wala i Wojtek obudzili się od przenikliwego krzyku:

„Łyżwy! Hurra! Mam prawdziwe łyżwy! Białe i nowe! Dziękuję, dziękuję!” – krzyczała Hania, tuląc prezent znaleziony pod choinką. Po policzkach ciekły jej łzy szczęścia…

Potem poszli na zamarzniętą rzekę. On długo odgarniał śnieg, a ona pomagała. Uczył ją jeździć. Padała, ale cierpliwie prowadził ją za rękę, aż w końcu stanęła pewnie. W końcu przejechała samodzielnie, nie upadając ani razu. Hania wiwatowała z radości. Gdy wracali, rzuciła mu się na szyję:

„Dziękuję ci za wszystko! Dziękuję, tato…”

Wtedy zapłakał Wojtek. Z radości. Ocierał ukradkiem łzy, by Hania nie widziała, ale one i tak zamarzały na mrozie w drobneI tak Hania, już dorosła, opowiedziała swoim dzieciom historię o tym, jak zwykły, cichy człowiek stał się największym skarbem jej życia, ucząc je, iż prawdziwa rodzina to nie krew, ale miłość, która trwa wiecznie.

Idź do oryginalnego materiału