Zostaw mnie w spokoju! Nie obiecywałem ci małżeństwa! W ogóle nie mam pojęcia, czyje to dziecko.

twojacena.pl 1 dzień temu

Dzisiaj znów wróciłam wspomnieniami do tamtych dni…

„Odejdź ode mnie! Nigdy nie obiecywałem, iż się z tobą ożenię! A tak w ogóle, to choćby nie wiem, czyje to dziecko. Może wcale nie moje? Więc lepiej sobie idź, a ja pojadę w swoją stronę!” – tak mówił Wiesiek, który przyjechał na delegację, do zrozpaczonej Anieli. Stała jak wryta, nie wierząc własnym uszom. Czy to ten sam Wiesiek, który wyznawał jej miłość i nosił na rękach? Ten sam Wicio, który nazywał ją Anielcią i obiecywał raj na ziemi? Przed nią stał rozdrażniony, obcy mężczyzna…

Anielcia popłakała tydzień, machając Wiciowi na pożegnanie, ale ze względu na wiek – miała już trzydzieści pięć lat – i swoją niepozorność, a więc niewielkie szanse na znalezienie szczęścia u boku mężczyzny, postanowiła urodzić…

W wyznaczonym terminie Ania urodziła hałaśliwą dziewczynkę. Nazwała ją Zosia. Dziewczynka rosła spokojna, grzeczna, nie sprawiając matce żadnych problemów. Jakby wiedziała, iż czy będzie krzyczeć, czy nie, i tak nic nie osiągnie… Ania traktowała córkę poprawnie, ale widać było, iż nie było w niej prawdziwej matczynej miłości. Karmiła, ubierała, kupowała zabawki. Ale żeby przytulić, pogłaskać, pójść na spacer – tego nie było. Mała Zosia często wyciągała rączki, ale matka zawsze miała powód, by ją odsunąć. Albo była zajęta, albo zmęczona, albo bolała ją głowa. Najwyraźniej instynkt macierzyński w niej się nie obudził…

Kiedy Zosia skończyła siedem lat, stała się rzecz niebywała – Ania poznała mężczyznę. Co więcej, zabrała go do domu! Cała wieś plotkowała. Jakaż z tej Anki lekkomyślna baba! Facet niepoważny, nie stąd, bez stałej pracy, mieszkał Bóg wie gdzie – może choćby oszust! Ania pracowała w miejscowym sklepie, a on zatrudnił się przy rozładunku towaru. Tak się zaczęła ich znajomość. niedługo Ania zaprosiła nowo poznanego „narzeczonego” do siebie. Sąsiedzi kręcili nosami – przyprowadziła sobie pierwszego lepszego! A co z dzieckiem? Jeszcze do tego małomówny, słowa z niego nie wyciągniesz – na pewno coś ukrywa. Ale Ania nie słuchała nikogo. Jakby wiedziała, iż to jej ostatnia szansa na kobiece szczęście…

Wkrótce jednak sąsiedzi zmienili zdanie o tym milczącym na pierwszy rzut oka mężczyźnie. Dom Anieli niszczał od lat – brakowało w nim męskiej ręki. Krzysztof – tak miał na imię – naprawił najpierw ganek, potem załatał dach, postawił rozwalony płot. Codziennie coś robił, a dom odżywał na nowo. Ludzie, widząc, iż facet ma złote ręce, zaczęli prosić go o pomoc, a on odpowiadał:

„Jeśli jesteś stary albo naprawdę biedny – pomogę. jeżeli nie – zapłać albo przynieś coś do jedzenia.”

Od jednych brał złotówki, od innych – przetwory, mięso, jajka, mleko. Ania miała ogródek, ale nie było zwierząt – jak tu sobie radzić bez mężczyzny? Wcześniej Zosia rzadko jadła śmietanę czy domowe mleko. Teraz w lodówce pojawiły się śmietanka, świeże mleko, masło.

Krzysztof naprawdę miał złote ręce. Jak to mówią – i wół, i przy tym żona. A Aniela, nigdy niebędąca pięknością, rozkwitła przy nim – promieniała, złagodniała. choćby do Zosi stała się czulsza. Uśmiechała się, a okazało się, iż ma dołeczki w policzkach…

Zosia tymczasem rosła, chodziła już do szkoły. Pewnego dnia siedziała na ganku, obserwując, jak wujek Krzysztof majsterkuje. Później poszła do koleżanki z sąsiedztwa. Wróciła dopiero wieczorem, gdyż się zagapiła. Otworzyła furtkę i zamarła… Na środku podwórka stały… huśtawki! Kołysały się lekko na wietrze, kusząc, przyciągając…

„To dla mnie? Wujku Krzysiu, to pan je zrobił? Huśtawki?!” – nie wierzyła własnym oczom Zosia.

„Dla ciebie, Zosieńko, oczywiście! Odbieraj robotę!” – roześmiał się zwykle małomówny wujek.

Zosia wskoczyła na siedzenie i bujała się mocno, aż wiatr świstał jej w uszach. Nie było szczęśliwszej dziewczynki na całym świecie…

Ania wychodziła do pracy wcześnie, więc gotowanie też przejął wujek Krzysztof. Przyrządzał śniadania, obiady. A jakie piekł ciasta! To on nauczył Zosię gotować i nakrywać do stołu. W tym małomównym człowieku odkryto tyle talentów…

Gdy nadeszła zima i dni stały się krótkie, wujek odprowadzał i przyprowadzał Zosię ze szkoły. Niósł jej tornister i opowiadał historie z życia. Mówił, jak opiekował się ciężko chorą matką, sprzedał mieszkanie, by jej pomóc. Jak brat oszukańczo wyrzucił go z rodzinnego domu.

Nauczył ją łowić ryby. Latem o świcie szli nad rzeczkę i cierpliwie czekali na branie. Tak uczył ją cierpliwości. W połowie wakacji kupił jej pierwszy rower i uczył ją jeździć. Gdy rozbijała kolana, smarował je jodyną.

„Krzysztof, zabijesz tę dziewczynę” – warknęła matka.

„Nie zabiję. Musi nauczyć się upadać i wstawać” – odpowiedział stanowczo.

Pewnego Nowego Roku podarował jej prawdziwe dziecięce łyżwy Śnieżynki. Wieczorem zasiedli do stołu, który przygotował wujek Krzysztof z pomocą Zosi. Czekali na bicie zegara, śmiali się, trącali kieliszkami. Następnego ranka obudził ich przenikliwy krzyk Zosi:

„Łyżwy! Hurra! Mam prawdziwe łyżwy! Białe, nowe! Dziękuję, dziękuję!” – wołała, przyciskając podarunek do piersi. Po jej twarzy spływały łzy szczęścia…

Potem poszli na zamarzniętą rzeczkę. Wujek długo odgarniał śnieg, a ona pomagała. Uczył ją jeździć. Upadała, ale on cierpliwie trzymał ją za rękę, aż w końcu stanęła pewnie. Potem przejechała całą długość bez upadku. Wiwatowała z radości. Gdy wracali, rzuciła mu się na szyję:

„Dziękuję ci za wszystko! Dziękuję, tato…”

Teraz płakałWujek Krzysztof już nie ukrywał łez, bo wiedział, iż to najpiękniejszy dzień jego życia, a Zosia szczęśliwie przytuliła się do niego, czując, iż w końcu znalazła prawdziwego ojca.

Idź do oryginalnego materiału