— Odejdź ode mnie! Nigdy nie obiecywałem ci małżeństwa! I w ogóle, skąd mam wiedzieć, czyje to dziecko? Może wcale nie moje? Idź sobie, a ja pojadę — mówił kominiarz Tadeusz do zrozpaczonej Krystyny. Stała jak wryta, nie wierząc własnym uszom i oczom. Czy to ten sam Tadeusz, który wyznawał jej miłość i nosił na rękach? Ten sam Tadzik, który nazywał ją Krystynką i obiecywał złote góry? Przed nią stał zmieszany, a przez to zły, obcy mężczyzna…
Krystynka popłakała tydzień, machając Tadzikowi na pożegnanie, ale w wieku trzydziestu pięciu lat, świadoma swojej niepozorności i małych szans na znalezienie kobiecego szczęścia, postanowiła urodzić…
Urodziła Krysię w terminie hałaśliwą dziewczynkę. Nazwała ją Zosia. Dziewczynka rosła spokojna, bezproblemowa, nie sprawiając matce kłopotów. Jakby wiedziała, iż choćby krzyczała, nic nie wskóra… Krysia traktowała córkę poprawnie, ale widać było, iż nie było w niej prawdziwej macierzyńskiej miłości — karmiła, ubierała, kupowała zabawki. Ale by przytulić, pobawić się, zabrać na spacer? Tego brakowało. Mała Zosia często wyciągała rączki, ale matka ją odpychała. Zawsze była zajęta, zmęczona, z głową pełną trosk. Instynkt jakoś nie zbudził się w jej sercu…
Gdy Zosia skończyła siedem lat, zdarzyła się rzecz niebywała — Krysia poznała mężczyznę. Co więcej, sprowadziła go do domu! Cała wieś huczała od plotek. Jaka z niej lekkomyślna baba! Facet niepoważny, nie stąd, bez stałej pracy, mieszka Bóg wie gdzie. Może wręcz oszust! Krysia pracowała w sklepie wiejskim, a on zatrudnił się przy rozładunku towarów. Tak zaczęła się ich znajomość. niedługo Krysia wprowadziła go do siebie. Sąsiedzi szemrali — przyprowadziła sobie obcego! A co z małą Zosią? W dodatku milczek, słowa z niego nie wyciągniesz. Pewnie coś ukrywa. ale Krysia nie słuchała nikogo. Jakby czuła, iż to jej ostatnia szansa na szczęście…
Ale niedługo opinia sąsiadów się zmieniła. Dom Krystyny, długo zaniedbywany, wymagał remontu — Wojtek, bo tak miał na imię, najpierw naprawił ganek, potem załatał dach, podniósł przewrócony płot. Codziennie coś naprawiał, a dom zmieniał się na lepsze. Ludzie, widząc, iż facet ma „złote ręce”, zaczęli prosić o pomoc. On zaś mówił:
— jeżeli jesteś stary albo naprawdę biedny, pomogę za darmo. Reszta — płaci albo produktami.
Od jednych brał złotówki, od innych — przetwory, mięso, jajka, mleko. U Krysi był ogród, ale bez bydła — jak bez mężczyzny? Teraz w lodówce pojawiła się śmietana, domowe mleko i masło.
Wojtek potrafił wszystko. Jak to mówią — i szewc, i gospodarz, i grajek. A Krysia, nigdy niepiękna, rozkwitła przy nim — promieniała, złagodniała. choćby dla Zosi stała się cieplejsza. Uśmiechała się, a miała, jak się okazało, dołeczki w policzkach…
Zosia rosła, chodziła już do szkoły. Pewnego dnia siedziała na ganku, patrząc, jak Wojtek pracuje, a wszystko mu się udawało. Potem poszła do koleżanki. Wróciła dopiero pod wieczór. Otworzyła furtkę i zamarła… Na podwórku stały… huśtawki! Kołysały się lekko na wietrze, kusząc, przywołując…
— To dla mnie? Wujku Wojtku, to pan zrobił? Huśtawki?! — nie wierzyła własnym oczom Zosia.
— Dla ciebie, Zosiu, oczywiście! Odbieram robotę! — roześmiał się zwykle małomówny wujek.
Zosia wskoczyła na siedzenie i huśtała się mocno, a wiatr świszczał jej w uszach. Nie było szczęśliwszej dziewczynki na świecie…
Krysia wcześnie wychodziła do pracy, więc gotowanie przejął Wojtek. Przyrządzał śniadania, obiady. A jakie piekł ciasta! To on nauczył Zosię gotować i nakrywać do stołu. Tyle talentów krył w sobie ten cichy, zamknięty człowiek…
Zimą, gdy dni były krótkie, Wojtek odprowadzał i przyprowadzał Zosię ze szkoły. Niósł jej tornister i opowiadał historie ze swego życia. Mówił, jak opiekował się ciężko chorą matką, sprzedał mieszkanie, by jej pomóc. Jak rodzony brat oszukał go i wyrzucił z rodzinnego domu.
Nauczył ją łowić ryby. Latem o świcie szli nad rzekę i cierpliwie czekali na branie. Tak uczył ją wytrwałości. W środku lata kupił jej pierwszy rower i uczył ją jeździć. Smarował rozbite kolano jodyną, gdy upadła.
— Wojtek, zabije się ta dziewczyna — warknęła Krysia.
— Nie zabije. Musi nauczyć się upadać i wstawać — odpowiedział stanowczo.
Pewnego Nowego Roku podarował Zosi prawdziwe łyżwy „Sarenki”. Wieczorem zasiedli do świątecznego stołu, który Zosia pomogła nakryć. Czekali na bicie zegara, śmiali się, trącali szklankami. Rano Krysia i Wojtek obudzili się od przenikliwego krzyku Zosi.
— Łyżwy! Mam prawdziwe łyżwy! Białe, nowe! Dziękuję! — krzyczała, przyciskając je do piersi, a po twarzy płynęły jej łzy szczęścia…
Poszli na zamarzniętą rzekę. Wojtek długo odgarniał śnieg, a Zosia pomagała. Uczył ją jeździć. Padała, ale on cierpliwie prowadził ją za rękę, aż nauczyła się stać pewnie. W końcu przejechała samodzielnie, nie upadając ani razu. euforia Zosi nie miała granic. Gdy wracali, rzuciła mu się na szyję:
— Dziękuję ci za wszystko! Dziękuję, tato…
Teraz Wojtek płakał. Z radości. Ocierał ukradkiem męskie łzy, ale te zamarzały w mroźnym powietrzu, jak maleńkie kryształki…
Później Zosia dorosła, wyjechała na studia. W życiu spotkało ją wiele trudności. Jak pewnie wszystkich. Ale on był zawsze przy niej. Był na jej obronie. Przywoził paczki z jedzeniem, by jego córeczka nie głodowała…
Prowadził ją do ołtarza, gdy wychodziła za mąż. Razem z jej mężem czekał pod szpitalem na wieści o narodzinach wnuków. Kochał je mocniej niż niejeden dziadek.
A potem odszedł, tak jak wszyscy kiedyś odeA gdy Zosia stała się starszą kobietą i sama opowiadała wnukom o swoim “tatusiu Wojtku”, zrozumiała, iż najcenniejszym dziedzictwem nie są geny, ale miłość, która potrafi uczynić obcego człowieka najprawdziwszym ojcem.