**Dziennik**
„Odejdź ode mnie! Nigdy nie obiecywałem ci małżeństwa! I w ogóle, skąd mam wiedzieć, czyje to dziecko? Może wcale nie moje? Dlatego idź se w swoją stronę, a ja sobie pójdę.” — tak mówił kominiarz Zbigniew do oszołomionej Bogusi. A ona stała i nie mogła uwierzyć własnym uszom ani oczom. Czy to ten sam Zbyszek, który wyznawał jej miłość i nosił na rękach? Ten sam Zbychu, który nazywał ją Bogusieńką i obiecywał gruszki na wierzbie? Przed nią stał trochę zmieszany, a przez to zły, obcy facet…
Popłakała Bogusia tydzień, machając Zbyszkowi na zawsze ręką, ale przez wiek — miała już trzydzieści pięć lat — swoją niepozorność, a więc małą szansę na znalezienie kobiecego szczęścia, postanowiła urodzić…
Urodziła Bogna w wyznaczonym czasie krzykliwą dziewczynkę. Nazwała ją Zosia. Dziewczynka rosła spokojna, bezproblemowa i nie sprawiała matce kłopotów. Jakby wiedziała, iż czy krzyczy, czy nie, i tak nic nie wskóra… Bogna nieźle traktowała córkę, ale widać było, iż nie miała w sobie prawdziwej matczynej miłości — no, karmiła, ubierała, kupowała zabawki. Ale żeby przytulić, pogłaskać, pójść na spacer? Nie. Tego nie było. Mała Zosieńka często wyciągała rączki do matki, ale ta ją odpychała. Raz była zajęta, raz miała wiele spraw, raz zmęczona, raz bolała ją głowa. Najwyraźniej instynkt macierzyński w niej się nie obudził…
Gdy Zosia skończyła siedem lat, zdarzyła się rzecz niesłychana — Bogna poznała mężczyznę. Co więcej, przyprowadziła go do domu! Cała wieś o tym plotkowała! Jaka ta Bogna lekkomyślna. Facet niepoważny, nie stąd, bez stałej pracy, mieszka Bóg wie gdzie! Może choćby oszust… Co za sprawy! Bogna pracowała w wiejskim sklepie, a on zatrudnił się przy rozładunku towaru. Na tym zawodowym gruncie zaczął się ich romans. niedługo Bogna zaprosiła nowo poznanego narzeczonego, by zamieszkał z nimi. Sąsiedzi potępiali kobietę — przyprowadziła do domu kogoś obcego! A co z małą córeczką? — szeptali. Do tego małomówny, słowa z niego nie wyciągniesz. Pewnie coś ukrywa. Ale Bogna nikogo nie słuchała. Jakby rozumiała, iż to jej ostatnia szansa na kobiece szczęście…
Jednak niedługo opinia sąsiadów o tym z pozoru zamkniętym w sobie mężczyźnie zmieniła się. Dom Bogny, bez męskich rąk, popadał w ruinę i potrzebował remontu — Wojtek, bo tak miał na imię, najpierw naprawił gankowe schodki, potem załatał dach, podniósł walący się płotek. Każdego dnia coś naprawiał, a dom nabierał blasku. Widząc, iż facet ma złote ręce, ludzie zaczęli prosić go o pomoc, a on mówił:
— jeżeli jesteś stary albo naprawdę biedny, pomogę za darmo. A jeżeli nie, to płacisz albo produktami.
Od jednych brał pieniądze, od innych — przetwory, mięso, jajka, mleko. Bogna miała ogródek, ale nie miała zwierząt — no bo jak bez faceta? Wcześniej Zosia rzadko jadła śmietanę czy domowe mleko. A teraz w lodówce pojawiły się i śmietanka, i świeże masło.
Wojtek miał złote ręce. Jak to mówią — i w ogniu, i w wodzie. A Bogna, która nigdy nie była pięknością, przy nim rozkwitła — promieniała, złagodniała. choćby dla Zosi stała się czulsza. A okazało się, iż ma choćby dołeczki w policzkach, gdy się uśmiecha…
A Zosia rosła sobie, chodziła do szkoły. Pewnego dnia siedziała na ganku i patrzyła, jak wujek Wojtek pracuje, a wszystko w jego rękach szło jak po maśle. Potem poszła do koleżanki w sąsiedztwie. Wróciła dopiero wieczorem, zasiedziała się. Gdy otworzyła furtkę, oniemiała… Na środku podwórka stały… huśtawki! Delikatnie kołysały się na wietrze i tak przyciągały, tak wołały…
— To dla mnie?! Wujku Wojtku! To pan je zrobił?! Huśtawki?! — nie wierzyła własnym oczom Zosia.
— Dla ciebie, Zochu, oczywiście! Odbieraj robotę! — roześmiał się zwykle małomówny wujek.
Zosia usiadła na siedzeniu i huśtała się mocno w przód i w tył, a wiatr świstał jej w uszach i nie było na całym świecie szczęśliwszej dziewczynki…
Bogna wychodziła wcześnie do pracy, więc gotowanie też wziął na siebie wujek Wojtek. Przyrządzał śniadania, obiady. A jakie piekł ciasta, jakie robił zapiekanki! To on nauczył Zosię gotować i nakrywać do stołu. Ile talentów miał w sobie ten cichy, zamknięty człowiek…
Gdy nadeszła zima i dni stały się krótsze, wujek Wojtek odprowadzał i przyprowadzał Zosię ze szkoły. Niósł jej tornister i opowiadał historie ze swojego życia. Mówił, jak opiekował się ciężko chorą matką, sprzedał mieszkanie, by jej pomóc. Jak rodzony brat oszukał go i wyrzucił z rodzinnego domu.
Nauczył ją łowić ryby. Latem o świcie chodzili nad rzekę i cierpliwie czekali na branie. Tak uczył ją wytrwałości. W połowie lata wujek Wojtek kupił jej pierwszy rower i uczył ją jeździć. Smarował jej kolana jodyną, gdy rozbijała je na kawałki, przewracając się.
— Wojtek, zabije się ta dziewczyna — warknęła matka.
— Nie zabije. Musi nauczyć się padać i wstawać — odpowiedział stanowczo.
A kiedyś na Gwiazdkę podarował jej prawdziwe łyżwy — śnieżynki. Wieczorem zasiedli do świątecznego stołu, który przygotował wujek Wojtek z pomocą Zosi. Czekali na dźwięk dzwonów, gratulowali sobie, śmiali się, stukali kieliszkami. Wszystkim było smacznie i wesoło. A rano Bogna i Wojtek obudzili się od przenikliwego krzyku Zosi.
— Łyżwy! Hurra!!! Mam prawdziwe łyżwy! Białe i nowe! Dziękuję, dziękuję!!! — krzyczała Zosia, znajdując pod choinką wspaniały prezent. Przytulała je do piersi, a po jej twarzy płynęły łzy szczęścia…
Potem poszli z wujkiem Wojtkiem na zamarzniętą rzekę i długo odgarniał śnieg, a ona pomagała. Uczył ją jeździć. Przewracała się, ale on cierpliwie trzymał ją za rękę, aż nauczyła się stać mocno na nogach. A potem przejechałaA gdy po latach uklękła przy jego grobie i położyła na nim bukiet bzu, uświadomiła sobie, iż największym darem, jaki mogła od niego otrzymać, była pewność, iż ktoś zawsze ją kochał bezwarunkowo.