Mąż zostawił mnie dla kochanki, a po dwunastu latach znowu stanął w progu — ból wrócił, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj.
Poznałam Marka na imprezie u wspólnej przyjaciółki — był pełen energii, czarujący, uśmiechnięty, wydawało się, iż promienieje od środka. To była moja pierwsza prawdziwa miłość. Przed nim nie miałam żadnych związków — wychowałam się w małym mieście, surowe wychowanie, wszystko podporządkowane nauce. Rodzice nie pozwalali mi choćby myśleć o chłopakach. Zazdrościłam koleżankom, które miały chłopaków, ale trzymałam się swojej drogi: najpierw dyplom, a potem, może, rodzina.
Marek wszystko zmienił. Zbliżyliśmy się gwałtownie — był kimś, na kogo czekałam całe życie. Obok niego rozkwitłam, i on też wydawał się szczęśliwy. choćby moi surowi rodzice zaakceptowali nasz związek, i niedługo wzięliśmy skromny ślub. Rok później urodziły się bliźnięta — Kuba i Tomek. To było szczęście, ale też próba. Nie byłam gotowa na podwójną odpowiedzialność, ale Marek wtedy był przy mnie — pomagał, uczył się być ojcem. Razem kąpaliśmy dzieci, karmiliśmy je, choćby w nocy wstawaliśmy we dwoje. Potrafił współczuć, starał się. Wierzyłam, iż mamy szczęście.
Wszystko się zmieniło, gdy dzieci podrosły. Stał się obcy. Wracał do domu późno, zmęczony, rozdrażniony. Zaczęłam podejrzewać — czy zdradza? Odpowiedź przyszła sama: pewnego dnia, gdy brał prysznic, zadzwoniła do niego kobieta. Przedstawiła się jako Kinga. Powiedziała, iż spotyka się z moim mężem od ponad roku. Świat runął. Potem była Ola. Potem — Ania. Później — Maria i Weronika. Wybaczałam. Dla dzieci. Dla rodziny.
Bałam się, iż jeżeli się rozstaniemy, chłopcy będą dorastać bez wzoru prawdziwej rodziny. Więc znosiłam. Zamykałam oczy. Wymazywałam zdradę z duszy. Ale gdy chłopcy dorośli i wyprowadzili się, stało się jasne: między mną a Markiem nie zostało nic. Byliśmy jak sąsiedzi. Ani miłości, ani szacunku. Rozwiedliśmy się. On odszedł. Ja zostałam. Przyzwyczajałam się do ciszy. Do samotności. Próbowałam wypełnić pustkę — przyjaciółmi, hobby, książkami. Żyłam. Bez skarg. Bez pretensji.
Minęło dwanaście lat. Pewnego jesiennego wieczoru zadzwonił dzwonek do drzwi. Na progu stał on. Marek. Przyprószony siwizną, przygarbiony, obcy. Poprosił, by wpuścić go do środka. Powiedział, iż chce porozmawiać. Przy herbacie wyznał: szczęścia nie znalazł. Kobiety przychodziły i odchodziły, pracy nie mógł utrzymać, zdrowie zawiodło. Został z niczym. Sam. Nieszczęśliwy. Teraz prosi o przebaczenie. Chce zacząć od nowa.
A ja siedzę i nie wiem, co powiedzieć. Dwanaście lat — ani słowa, ani telefonu, ani kartki na urodziny. A teraz — przebaczenie, szansa, nowe życie? Wszystko we mnie boli. Ale serce bije — bo wciąż coś do niego czuję. Nikogo innego już nie pokochałam. Nikogo nie wpuściłam do swojego życia. On jest ojcem moich synów. Nie jest obcy. Ale też nie jest tym, kim był dawniej.
Nie odpowiedziałam. Siedzę, myślę. Szukam w sobie siły, by wybaczyć. Albo siły, by w końcu odejść.