Odeszła, a on zbyt późno zrozumiał, iż naprawdę kochał tylko ją.
Marcin siedział w samochodzie i wpatrywał się w wejście do restauracji. Nie zauważał, jak drżą mu dłonie, nie słyszał dzwonienia w uszach od napięcia. Dziś była zjazd klasowy. Dwadzieścia lat minęło od ukończenia szkoły. I dwadzieścia lat, odkąd sam zniszczył to, co mogło być jego prawdziwym szczęściem.
Wtedy podejrzewał Anię o zdradę. Zdjęcie z jej „nowym adoratorem”, jak mu się wydawało, przewróciło jego świat do góry nogami. Ania się nie tłumaczyła. Milczała. A on krzyczał, oskarżał, wylał na nią wszystko, co kipiało w środku. I odeszła. Cicho. Bez histerii. Bez słów.
Po pół roku ożenił się z Magdą. Nie z miłości – na złość. Żeby udowodnić Ani, iż i bez niej jest szczęśliwy. Tyle iż szczęścia nie było. Małżeństwo było płaskie jak napięta struna. Wszystko wygląda poprawnie: żona, dziecko, praca. Ale dusza milczała.
I dziś znów ją zobaczy. Anię. Tę jedyną. Tę, którą naprawdę kochał.
Wszedł do sali i od razu ją wyczuł. Nie zobaczył – wyczuł. Jej energię, jej lekki śmiech. Była niepowtarzalna: sukienka w kwiaty, loki na ramionach, pewne spojrzenie. I znów wszystko przewróciło mu się w środku. Jak wtedy.
— Ania… — zawołał ją, gdy wyszła na zewnątrz po rozmowie telefonicznej.
— Tak, Marcinie? — odpowiedź była spokojna, lekko drwiąca.
— Chcę wszystko wiedzieć. Jak żyłaś… beze mnie?
— Na pewno tego chcesz? — w jej głosie nie było bólu, tylko zmęczenie. Głębokie, przeżyte.
— Nie potrafię bez ciebie. Bez nas…
— Nie ma żadnych „nas”, Marcinie. Od dawna.
— A nasze dziecko?.. — wyrwało mu się nagle.
Ania zbladła. Zamknęła oczy. Potem przemówiła – cicho, stanowczo:
— O tym dziecku, które straciłam po twoich oskarżeniach? O tym, którego nie zdążyłam uratować, bo zbyt wiele płakałam? Tak, byłam wtedy w ciąży. Ale ty przecież powiedziałeś, iż to nie twoje. Uwierzyłeś zdjęciu. Nie mnie. Nie sercu. A Magdzie.
Opuścił głowę. Wtedy zniszczył wszystko.
— Przetrwałam, Marcinie. Złamana, spalona. Ale żyję. Wyjechałam. Zaczęłam od nowa. Pomógł mi człowiek, który zobaczył we mnie nie błąd, nie winę, nie przeszłość – tylko mnie samą. I dziś mamy dwoje adoptowanych dzieci. Są moje – od pierwszego dnia. A ja – jestem szczęśliwa.
— Przepraszam…
— Za co? Za to, iż kiedyś mnie zniszczyłeś? Wybaczyłam. Sobie – dłużej niż tobie. Ale teraz nie jestem tą samą. Nie jestem twoja. Za późno zrozumiałeś, kogo straciłeś.
Ania odwróciła się i odeszła. Lekki krok. Proste plecy. Pewność siebie. Wszystko to, czego on nie potrafił ochronić.
A on został sam, w ciszy, między samochodami, ze złamanym sercem i świadomością: nie da się cofnąć. Bywa za późno. I choćby jeżeli nosił ją w sercu całe życie – teraz dla niej jest nikim.