Marek Kowalski mieszkał w warszawskim, dziewięciokondygnacyjnym bloku z paneli, którego ściany były cieńsze niż kartka papieru, a każdy kichnięcie sąsiada odbijało się echem w grzejnikach. Nie drgnął nigdy, gdy ktoś zamykał drzwi z hukiem, nie reagował na hałasy z przeprowadzki i nie słyszał, jak podłogowy telewizor seniora pod blokiem ryczy w środku nocy.
Jednak to, co robił mieszkający wyżej Tomasz Zieliński, doprowadzało go do szału i wywoływało serię przekleństw. W każdą sobotę nieprzyjemny człowiek bez wahania włączał wiertarkę albo młot udarowy! Czasem o dziewiątej rano, czasem o jedenastej. Zawsze w dzień wolny i zawsze dokładnie wtedy, kiedy Marek chciał jeszcze zasnąć.
Na początku Marek, człowiek spokojny i pozbawiony konfliktów, podchodził do tego filozoficznie: Może remont się przeciągnął da się zrozumieć myślał, przewracając się w łóżku i zakrywając głowę poduszką. ale tygodnie mijały, a dźwięk młota budził go co sobotę raz po raz raz krótko, raz ciągnąco, jakby sąsiad zaczynał pracę, przerywał ją, a potem znów wracał do tego samego zadania.
Czasem nienawistny hałas dochodził nie tylko rano, ale i w środku tygodnia, około siódmej wieczorem, kiedy Marek wracał z pracy z myślą o ciszy. Za każdym razem chciał wstać i powiedzieć Tomaszowi, co o nim myśli, ale zmęczenie, lenistwo i niechęć do kłótni powstrzymywały go.
Pewnego razu, gdy wiertarka znów rozbrzmiała nad głową, Marek nie wytrzymał i poszybował na górę. Pukał, dzwonił a w odpowiedzi cisza. Jedynie przeklęty młot wciąż ryczał, wibrując w czaszce.
Kiedyś ci! wybuchnął Marek, nie dokańczając zdania. Nie wiedział, co dokładnie kiedyś miał na myśli. Wyobrażał sobie różne scenariusze: od wyłączenia zasilania w klatce po zgłoszenie sprawy policji, od napisania skargi po zatkanie wentylacji pianą.
Czasem wyobrażał sobie, iż Tomasz sam dostrzeże, iż jest uciążliwy, przeprosi i wyprowadzi się. Albo po prostu wyjedzie. Cokolwiek miałby zrobić, Marek chciał jedynie, by przestał wiercić!
Ten hałas stał się dla niego symbolem niesprawiedliwości. Myślał: Gdyby ktoś w klatce się wkurzył i położył kres temu bezczesnemu! Ale wszyscy pozostawali w swoich mieszkaniach i nie wtrącali się.
A potem wydarzyło się coś, czego Marek nie przewidział
***
Pewnej soboty obudził się nie od hałasu, ale od absolutnej ciszy. Leżał długo, nasłuchując: kiedy jeszcze zadrży podwórkowy młot? Cisza była gęsta, spokojna, niemal namacalna.
Co się stało! przelśniło w jego głowie. Czy ten potwór odjechał?
Dzień upłynął w niezwykłym poczuciu wolności. Odkurzacz pracował cicho, czajnik brzmiał przyjemnie, a dźwięk telewizora nie drgał w ścianie. Marek siedział na kanapie i nieświadomie się uśmiechał, szeroko, jak dziecko.
***
Niedziela była równie cicha. I poniedziałek. I wtorek. I środa. Hałas, jakby wycięty z jego życia
Cisza od góry utrzymywała się prawie tydzień. Marek przestał tłumaczyć ją jako remont, urlop czy przypadek. W tej przerwie odczuwał coś nienaturalnego, niepokojącego zbyt ostry kontrast po miesiącach stałego hałasu.
***
Stał przed drzwiami Tomasza, zbierając odwagę, i zastanawiał się: po co to robię? Czy chcę się upewnić, iż wszystko w porządku? A może chcę sprawdzić, czy sam nie wyolbrzymiam problem?
Naciśnął dzwonek. Drzwi otworzyły się niemal od razu i od razu wyczuł, iż coś się stało. Na progu stała ciężko brzmiąca kobieta, twarz blada, powieki spuchnięte. Marek widział ją tylko przelotnie wcześniej, ale teraz wyglądała, jakby przyspieszona o kilka lat.
Czy jesteś żoną Tomasza? zapytał ostrożnie.
Skinęła głową.
Coś się stało? Ja nie słyszałem od dawna
Zatrzymał się, słowa zaklinęły się w gardle: jak przyjść po ciszy i tak brzmieć jak intruz?
Kobieta cofnęła się o krok, wpuszczając go do środka. Nagle usłyszał cichy szept:
Łukasza już nie ma.
Marek nie pojął od razu. Potrzebował kilku sekund, by połączyć słowa w całość.
Jak kiedy?
W zeszłą sobotę, wcześnie rano. otarła łzę. Rozumiesz ten niekończący się remont zmęczył go. Zawsze działał w weekendy, bo w tygodniu nie miał czasu. Tego dnia wstał wcześniej niż ja chciał dokończyć kołyskę. Pospieszał się. Bał się, iż nie zdąży
Machnęła ręką w głąb mieszkania. Przy ścianie leżała starannie rozłożona połówka dziecięcego łóżeczka, instrukcje, kartony z częściami, elementy rozrzucone na podłodze.
Po prostu spadł, szepnęła. Serce. Nie zdążyłam się obudzić.
Marek stał, jakby przyklejony do podłogi. Słowa kobiety powoli, ciężko wnikały w jego świadomość
***
Hałas Ten sam, który go tak irytował, budził w soboty! Przeklinał go razem z człowiekiem, który go wytwarzał! Marek spuścił wzrok spojrzenie padło na karton z częściami łóżeczka. Małe śrubki, klucz naszowy, naklejki z numerami elementów wszystko położone z troską, jak robią tylko ci, którzy naprawdę chcą coś ważnego stworzyć.
Czy mogę jakoś pomóc? zaczął nieśmiało, ale kobieta pokręciła głową:
Dziękuję, nie potrzebuję
Marek odszedł prawie na palcach, jakby uciekając od czyjegoś nowego bólu. Zszedł schodami, trzymając się poręczy. Każdy krok niósł przytłaczające poczucie winy, bez konkretnej formy, ale palące.
***
W domu podniósł wzrok w stronę sufitu. Cisza była gęsta, ciężka, jakby zwracała uwagę na coś Być może na to, iż Marek nienawidził Tomasza nie dlatego, iż przeszkadzał mu w śnie, ale dlatego, iż stał się jedynie hałasem, nie człowiekiem. Teraz go nie było. A była kobieta, która go opłakiwała. niedługo przyjdzie dziecko, które nie będzie miało ojca. Było łóżeczko, które on chciał złożyć, ale nie zdążył
Muszę odwiedzić jego żonę i pomóc pomyślał Marek. Samodzielnie nie da rady
***
Wieczorem, kiedy myśli uspokoiły się, ponownie spojrzał w sufit wciąż trwała martwa cisza. Siedział w przyciemnionej kuchni i nagle pojął, iż dziś nie zaśnie spokojnie, jeżeli nie coś zrobi. Wstał, podszedł na górę, zadzwonił. Drzwi otworzyły się, a kobieta podniosła brew ze zdziwieniem nie spodziewała się go.
Marek, nieco zawstydzony, przemówił cicho:
Proszę wiem, iż ledwie się znamy, ale jeżeli pozwolisz mogę złożyć to łóżeczko. On chciał, by było gotowe. I jeżeli mogę, chcę pomóc.
Ona milczała, wpatrując się w niego, jakby próbując pojąć znaczenie słów. Potem powoli skinęła głową.
Proszę, wejdź.
Marek wszedł, ostrożnie omijając kartony. Pracował długo, w ciszy. Kobieta siedziała na kanapie, głaszcząc brzuszek, od czasu do czasu cicho wzdychała, starając się nie zakłócać. Gdy przykręcił ostatni śrubek i podniósł plecy łóżeczka, w pokoju nastąpiła zmiana. Jakby napięcie się rozproszyło.
Kobieta podeszła i dotknęła gładkiej, drewnianej belki:
Dziękuję wyszeptała. Nie wyobrażasz sobie, jak to dla mnie ważne.
Marek nie wiedział, co odpowiedzieć. Po prostu skinął głową. Wychodząc, poczuł, iż po raz pierwszy od długiego czasu zrobił coś naprawdę słusznego. Zrozumiał, iż prawdziwy spokój nie przychodzi w braku hałasu, ale w umiejętności dawać wsparcie innym.
Czasem cisza to jedynie echo straty, a jedynym prawdziwym dźwiękiem, który warto słyszeć, jest ten, który powstaje, gdy pomagamy.













