Było trochę po siódmej rano, gdy zadzwonił telefon. Komisarz Lidia Nowak nalewała sobie pierwszą kawę, gdy przez radio rozległ się głos dyspozytora: „Możliwe znalezisko koło Puszczy Porannego Jeziora. Ekipa budowlana kopała pod szambo i natknęła się na coś, co wygląda na autobus szkolny. Tablice pasują do starej, zamkniętej sprawy.”
Dłoń Lidii zastygła, trzymając kubek, który parzył ją w dłoń. Nie musiała nic zapisywać znała tę sprawę na pamięć. Sama była wtedy dzieckiem, leżała w domu z ospą i patrzyła przez okno, jak jej koledzy z klasy wsiadają do autobusu na ostatnią wycieczkę przed wakacjami. Ten widok i poczucie winy, iż tam nie było nosiła w sobie jak drzazgę pod skórą.
Droga nad Poranne Jezioro wiodła przez mgłę, która zdawała się rozciągać czas. Sosny stały wzdłuż wąskiej drogi jak milczący strażnicy. Lidia minęła opuszczoną leśniczówkę i skręciła w zarośniętą drogę, która niegdyś prowadziła do obozu letniego, gdzie dzieci miały spędzić czas. Pamiętała ich podekscytowanie: jezioro, ognisko, nowe domki zbudowane przez wolontariuszy. Pamiętała zdjęcie z kroniki szkolnej uśmiechnięte twarze przyklejone do szyb autobusu, kolorowe plecaki, walkmany, jednorazowe aparaty.
Na miejscu ekipa budowlana oznaczyła już teren. Spod błota przebijały się fragmenty żółtego autobusu, zgniecionego pod ciężarem lat. „Nie dotykaliśmy niczego, gdy zrozumieliśmy, co to jest” powiedział brygadzista. „Pani musi to zobaczyć.”
Otworzyli drzwi ewakuacyjne. Zapach był ostry, stęchły. W środku: kurz, pleśń, ślady rozpadu. Fotele stały na miejscu, niektóre pasy zapięte. Pod trzecim rzędem leżał różowy lunchbox. Na tylnym stopniu dziecięcy bucik, pokryty mchem. Ale nie było ciał. Autobus był pusty wydrążony pomnik, znak zapytania ukryty w ziemi.
Przy przedniej szybie, przyklejona do deski rozdzielczej, Lidia znalazła listę klasy w charakterystycznym, pochyłym piśmie pani Dąbrowskiej, wychowawczyni, która zaginęła razem z nimi. Piętnaście nazwisk, dzieci w wieku od dziewięciu do jedenastu lat. Na dole wiadomość napisana czerwoną kredką: „Nigdy nie dotarliśmy nad Poranne Jezioro.”
Lidii zadrżały ręce, gdy wyszła na zewnątrz. Powietrze zdawało się zimniejsze. Ktoś tu był na tyle długo, by zostawić wiadomość. Oznaczyła teren i wezwała zespół z prokuratury. Potem pojechała prosto do archiwum.
Stary budynek Archiwum Powiatowego w Nowym Grodzie pachniał stęchlizną i środkiem do czyszczenia. Lidia czekała, gdy urzędnik wyciągał pudło z aktami: „Wycieczka 6B, Szkoła Podstawowa w Nowym Grodzie, 19 maja 1986. Zasądzone po pięciu latach. Brak aktualizacji.”
W środku były zdjęcia dzieci, listy osobistych przedmiotów, a na dnie raport z czerwoną pieczęcią: „OSOBY ZAGINIONE, UZNANE ZA ZGUBIONE. BRAK DOWODÓW PRZESTĘPSTWA.” Ta pieczęć prześladowała miasteczko przez dziesięciolecia. Żadnych dowodów, żadnych dzieci, żadnych odpowiedzi.
Zawsze krążyły plotki. Kierowca autobusu, Krzysztof Marek, był nowym pracownikiem, ledwo sprawdzonym. Zniknął razem z pojazdem. Nauczycielka zastępcza, pani Kowalska, nie miała żadnej dokumentacji sprzed ani po tym dniu. Podany przez nią adres prowadził teraz do zarośniętej działki. Każdy miał swoją teorię ucieczka, sekta, wypadek w jeziorze. Ale nic nie wypłynęło na powierzchnię.
Gdy Lidia przeglądała akta, zadzwonił szpital. Rybacy znaleźli kobietę pół kilometra od wykopu. Bosa, wychudzona, w podartym ubraniu, była odwodniona i ledwo przytomna ale żywa.
„Mówi, iż ma dwanaście lat” powiedziała pielęgniarka. „Myśleliśmy, iż to efekt traumy, aż podała nam swoje nazwisko.” Podała Lidii kartę: Anna Kowalczyk, jedna z zaginionych dzieci.
Gdy Lidia weszła do sali, kobieta powoli usiadła. Miała splątane włosy i bladą twarz, ale zielone oczy były nie do pomylenia. „Postarzałaś się” szepnęła Anna, a łzy spłynęły jej po policzkach.
„Pamiętasz mnie?” zapytała Lidia, głos jej drżał.
Anna skinęła głową. „Miałaś ospę. Miałaś też jechać z nami.”
Lidia usiadła obok niej, oszołomiona. „Mówili mi, iż nikt nie będzie pamiętał” szepnęła Anna. „Że nikt nie przyjdzie.”
„Kto ci to powiedział?” zapytała Lidia delikatnie.
Anna spojrzała przez okno, potem z powrotem na nią. „Nigdy nie dotarliśmy nad Poranne Jezioro.”
Kolejne dni to były zamęt śledztwa i odkryć. Eksperci nie znaleźli szczątków w autobusie, ale odkryli zdjęcie wciśnięte za panel: grupa dzieci stojących przed zamkniętym budynkiem, z pustymi twarzami. W cieniu za nimi wysoki, brodaty mężczyzna.
Anna, wciąż słaba, ale świadoma, przypomniała sobie fragmenty: kierowca nie był ich zwykłym kierowcą. Na rozstaju dróg czekał na nich mężczyzna. „Powiedział, iż jezioro jeszcze na nas nie czeka. Że musimy poczekać.” Pamiętała, jak obudziła się w stodole z zasłoniętymi oknami i zegarami, które zawsze pokazywały wtorek, choćby gdy nim nie był. Nadano im nowe imiona. „Niektórzy zapomnieli o domu” powiedziała. „Ale ja nie. Nigdy nie zapomniałam.”
Lidia poszła tropem do opuszczonej stodoły przy granicy powiatu, niegdyś należącej do człowieka nazwiskiem Adamski. Tam, w chwastach, znalazła dziecięcą bransoletkę należała do Kasi Lewandowskiej, kolejnej z zaginionych. W środku ściany były wyryte imionami dzieci jedne ledwo widoczne, inne głębokie i pełne gniewu. W metalowej skrzynce znalazła polaroidy z dziećmi niepozowane, naturalne: śpiące, płaczące, jedzące. Każde miało nowe imię na odwrocie: Gołąb. Chwała. Cisza.
Tej nocy Lidia pokazała Annie zdjęcie z autobusu. „To było po pierwszej zimie” powiedziała cicho Anna. „Kazali nam pozować co sezon, by pokazać postęp. Ten budynek tam trzymali nas















