Dziś znów czuję, jak ciężar na sercu mnie przygniata. Mój zięć, Marek, od ponad pół roku nie ma pracy, a moja córka, Kinga, wciąż go broni.
Trudno wyrazić słowami, jak boli patrzeć, kiedy dorośli ludzie uchylają się od odpowiedzialności. Niedawno pokłóciłyśmy się z córką właśnie przez niego — od ośmiu miesięcy siedzi w domu i nie robi nic, by to zmienić. A Kinga? Tłumaczy, iż “wstyd iść byle gdzie” z jego wykształceniem. Ale już żyć na naszym garnuszku — to podobno nie wstyd.
Dwa lata temu był piękny ślub. My, rodzice, pomogliśmy im kupić mieszkanie w Warszawie — dołożyliśmy się po połowie z jego rodzicami. Wtedy oboje pracowali, remontowali sami, pieniędzy starczało. Bywało, iż wydawali nierozsądnie, ale nie ingerowaliśmy — niech uczą się życia.
Pół roku temu urodził się wnuczek. To była wielka radość, ale i nowe zmartwienia. Kinga poszła na macierzyński, a Marek akurat stracił pracę. Żadnych oszczędności. Zwrócili się o pomoc — oczywiście nie odmówiliśmy. Pomogli też jego rodzice. Wszystko — od wózka po łóżeczko — kupiliśmy my. Kinga dostaje grosze, a Marek “szuka pracy”… już ósmy miesiąc.
Obiecywał, iż to przejściowe, iż wróci długi. Nie żądaliśmy spłaty, byleby stanęli na nogi. Ale nic się nie zmienia. Jesteśmy już zmęczeni. Czy naprawdę tak trudno znaleźć choćby dorywczo — do sklepu, na magazyn? Ale Marek uważa, iż to “nie dla niego”. A Kinga tylko kiwa głową.
Ostatnio wybuchłam. Powiedziałam jej wprost: on jest mężczyzną, ojcem, powinien utrzymać rodzinę. A on leży na kanapie i czeka, aż spadnie mu z nieba wymarzona posada za dziesięć tysięcy złotych. Tymczasem my z mężem harujemy, by oni nie głodowali.
Kinga się obraziła. Nazwała mnie okrutną, mówi, iż nie rozumiem. Że jeżeli Marek pójdzie “byle gdzie”, nie będzie miał sił na rozmowy kwalifikacyjne. Po co jej zmęczony, zły mąż? Przecież z dzieckiem i tak ciężko.
Słuchałam i czułam, jak wściekłość we mnie rośnie. Od kiedy młodzi uważają, iż rodzice muszą utrzymywać nie tylko ich, ale i ich dzieci? My z mężem wychowaliśmy Kingę sami, bez pomocy dziadków. Nigdy nie czekaliśmy, aż ktoś rozwiąże nasze problemy. A oni? Wygodnie się urządzili.
Rozmawiałam z jego matką. Też ma dość — mówi, iż Marek tylko narzeka, a choćby nie odkurzy, nie mówiąc o pracy. Umówiłyśmy się: koniec z pomocą. Żadnych zakupów, żadnych pieluch za nasze pieniądze. Tylko absolutne minimum.
Może to brzmi surowo. To nasze dzieci. Ale czy miłość to wieczne pobłażanie? Czy prawdziwa troska to pozwalać im się stoczyć? Muszą zrozumieć, iż rodzina to praca, a nie wieczne wakacje.
Jeśli teraz ich nie otrzeźwimy, za rok będzie jeszcze gorzej. On dalej będzie czekał na idealną ofertę, a ona — przekonywała, iż “mają rację”. Tylko iż żyć będą już nie na swoim, ale na naszym karku. I bez cienia wstydu.
A przecież dają przykład wnukowi. Czy tak wolno?