Wysoko postawiona poprzeczka
Rodzice w żadnym razie nie chcieli źle. Przeciwnie, wierzyli, iż mają w domu istotę zaradną i odporną psychicznie, która łatwo przystosuje się do każdych warunków. Kiedy na początku studiów ogłosiłam w domu, iż teraz będę żyć na własny rachunek - nie protestowali. Wiedzieli, iż dam sobie radę, a ja wiedziałam, iż ich nie zawiodę.
Miałam 19 lat, wsiadłam z walizką do PKS-u i nigdy więcej nie poprosiłam rodziców o pomoc finansową. Było ciężko, momentami bardzo. Opłaty, jedzenie i mikroskopijna pensja, którą dostawałam za pracę na 3/4 etatu w sklepie z artykułami dla dzieci, jakoś ze sobą nie współgrały. Ale musiałam sobie poradzić, bo rodzice pokładali we mnie wielkie nadzieje, a ja nie chciałam, żeby dowiedzieli się, iż sobie nie radzę.
Zawsze musiałam wszystko kontrolować, pieniądze wyliczone co do grosza, plan oszczędzania, zmiana pracy, wszystko miało termin - zawsze. Jestem wymagająca głównie względem siebie, podobno nadambitna. Nigdy nie nazwałabym tych cech zaletami, ale też nie powiedziałabym, iż są rzadkie. Takie jesteśmy - my kobiety. Silne, niezależne, samodzielne, kontrolujące...
Zawsze patrzę do przodu
Będę posługiwać się pierwszą osobą, bo tym "JA" jest kobieta, matka, to jestem ja, ale też Ty, sąsiadka, koleżanka z biurka obok. Zanim położę się spać, sprzątam blaty w kuchni, bo muszę mieć pewność, iż jutro, choćby jeżeli zaśpię, zdołam sprawnie przygotować śniadanie dla dzieci. Sprawdziłam, ulubiona bluza średniego wyschła.
Zgody na wycieczki leżą równo podpisane na blacie szafki na buty, w takiej kolejności, w jakiej dzieci wychodzą z domu, każdy musi mieć je na widoku. Trzy razy sprawdzałam: kurtki na zimę i buty są gotowe, wypastowane, w odpowiednich rozmiarach stoją w szafie, jakby jutro spadł śnieg - będziemy gotowi.
Piątek zaplanowałam co do minuty, bo w szkole jest dyskoteka, trzeba odebrać jedno dziecko i odwieźć drugie, dokładnie wiem, ile kubków, soków i kawałków pizzy muszę dostarczyć do szkoły w imieniu klasowej trójki. Chyba nie przez przypadek się niej znalazłam.
Kontrola na poziomie chorobliwym - walczę z nią, ale ona daje mi spokój, iż nie zawiodę. Kogo? Nie wiem, chyba tylko siebie, bo tego wszystkiego nikt ode mnie nie oczekuje. Ludzie korzystają z przypomnień w telefonie, kalendarzy... Nie ja. Ja wszystko mam w głowie. jeżeli ja zapominam, o wszyscy machają ręką, bo się zdarza. Tak zdarza się innym, ale nie mnie. Ja będę mieć wyrzuty sumienia.
Zajęte samobiczowaniem
- Zawsze muszę być o krok do przodu. Psycholog powiedziała mi ostatnio, iż ja dziś piję jutrzejszą kawę, iż zapominam, iż to dziś jest ważne - powiedziała mi niedawno znajoma. Tak, to prawda, ja zawsze muszę być krok do przodu. Tej kontroli, wyprzedzaniu zdarzeń poświęcam tak wiele czasu, iż nie starcza go na życie tu i teraz.
A skoro tak się staram, to przy każdym potknięciu, krzyczę pierwsza: "moja wina, ja nie dopilnowałam, ja zapomniałam". Tak bardzo pogrążam się w tym karaniu siebie, pielęgnowaniu wyrzutów sumienia, iż zapominam, iż jestem tylko człowiekiem. Jestem człowiekiem. Wdech. Mam prawo się mylić. Wydech. Mam prawo zapominać. Wdech. Mam prawo nie być robotem. Wydech.
Coraz rzadziej jestem w tym miejscu, kiedy muszę przywołać się do porządku, kiedy muszę przypomnieć sobie, iż nikt nie oczekuje ode mnie pełnej kontroli. Najtrudniej jest uświadomić sobie, iż ta kontrola mi nie jest do niczego potrzebna. Pewnego dnia mąż powiedział: STOP.
Zabijasz całą frajdę
Każdego dnia, kiedy ja zamartwiałam się, co dzieci zjedzą jutro na kolację i jak sobie poradzimy z opieką nad nimi, jeżeli któreś z nich zachoruje w przyszłym tygodniu, gdy ja muszę wyjechać, a on jeździć do biura, on czerpał radość. Z rodzicielstwa, z codzienności, z bycia tu i teraz. Spontanicznie zarządzał naleśniki na kolację albo wyjście na basen zamiast czytania lektury.
Nadszedł dzień, w którym dość brutalnie, pokazując mi na przykładach, powiedział: "Stop, twoja potrzeba kontroli sprawia, iż jesteś nieobecna". Miał rację. Tak bardzo skupiłam się na zaspokojeniu potrzeb fizycznych dzieci, iż zupełnie przestało mi to sprawiać radość. Byłam cały czas szczęśliwa i dumna, ale nie bawiłam się rodzicielstwem. Stało się ono kolejnym obowiązkiem, rządkiem w tabelce.
A przecież nie po to chciałam mieć dzieci. Chciałam się z nimi bawić, spędzać czas, pokazywać świat i oglądać go ich oczyma. Odkrywać na nowo skakanie po kałużach i jeść żelki. A nie musztrować, pilnować i za wszelką cenę o 2.00 w nocy piec ciastka do szkoły, bo obiecałam. Przecież mogę je kupić. Wyspać się. Wstać rano z uśmiechem i założyć kalosze na drogę do przedszkola, żeby móc skakać po tych cholernych kałużach.
Świat wcale się nie zawalił. Nie zatrząsł w posadach. Dziękuję, kochanie, iż przypomniałeś mi, dlaczego mamy dzieci, iż pokazałeś mi, iż posiadanie kalendarza to nie wstyd. Dziękuję za kuksańca, który uświadomił mi, iż sama zabijałam euforia z bycia matką. Taka zmiana nie zachodzi natychmiast, nie jest łatwa, wymaga pracy, walki ze sobą i ciągłego... kontrolowania, ale warto.
Nie muszę sobie ciągle radzić, nikogo nie muszę zadowalać. "Ty sobie w życiu poradzisz" zmień na: "Ty będziesz umiała cieszyć się życiem, będziesz obecna w życiu bliskich, będziesz spełniona".