Dzisiaj w dzienniku chcę opowiedzieć o czymś, co mnie głęboko poruszyło. Chciałem córkę, a Bóg dał mi syna. Płakałem na jego weselu…
Kiedy Tadeusz i Kinga świętowali huczne, radosne wesele, a każdy gość wznosił toast za młodych, nikt nie zauważył, jak w kącie sali jeden mężczyzna ocierał łzy. To był ojciec pana młodego – Marek Nowak. Nie płakał ze wzruszenia. Jego serce ściskała nie radość, ale samotność, która, jak mu się wydawało, miała już na zawsze zostać jego towarzyszką.
Dawno temu jego ojciec powiedział: „Syna wychowasz – zostaniesz sam. Spróbuj jeszcze, może urodzi ci się dziewczynka. Córka jest dla ojca, syn dla żony”. Wtedy Marek tylko machnął ręką. Przecież miał przed sobą całe życie, po co się spieszyć?
Od młodości marzył o córce. Wyobrażał sobie, jak będzie czesał jej jasne włosy, wiązał kokardy, prowadzał na spacery. choćby wymyślił imię – Zosia. Kupił różowe ubranka, prosił znajomych, by zachowali dziecięce rzeczy – „na wszelki wypadek”.
Ale los zdecydował inaczej. Urodził się chłopiec. Tadeusz. I choć nigdy nie stał się Zosią, był takim łagodnym, uczuciowym dzieckiem, iż Marek nieraz patrzył na niego i myślał: „Prawie jak córeczka…”.
Dopóki był mały, niektórzy brali go za dziewczynkę. Potem wyrósł na mężczyznę – silnego, pewnego siebie. Ale w głębi duszy pozostał wrażliwy i dobry. Marek był z niego dumny. A jednak gdzieś tam tlił się żal – co by było, gdyby jednak urodziła się ta wymarzona Zosia? Gdyby nie uciekł przed trudnymi decyzjami, gdyby nie został sam…
Kiedy Tadeusz przyprowadził do domu Kingę, Marek od razu zrozumiał. Ich spojrzenia, śmiech, sposób, w jaki trzymali się za ręce – to była prawdziwa miłość. Wtedy nie potrafił powiedzieć tego, co zamierzał. Szepnął tylko: „Nie wracajcie zbyt późno…”.
Tadeusz skinął głową, ale w jego oczach widać było już pewność – to nie był już chłopiec. To był mężczyzna, który sam wybierał swoją drogę.
Gdy pół roku później oznajmił, iż bierze ślub, Marek oniemiał.
„Może poczekajcie? Choćby do obrony dyplomu…” – próbował przekonać.
„Tato, miłość nie czeka” – uśmiechnął się Tadeusz. „Z Kingą mogę wszystko”.
Wesele było huczne, pełne tańca i śmiechu. A w środku tego wesela Marek siedział sam i patrzył na syna. Nie na małego Tadka z loczkami, ale na dorosłego mężczyznę, który odchodził w swoją własną historię.
Kinga to zauważyła. Podeszła, delikatnie położyła dłoń na ramieniu teścia.
„Marku, płaczesz? Co się stało?”
„Nie, córeczko… To tylko… emocje…” – odparł, odwracając wzrok.
Ale Kinga nie odpuściła. Więc Marek opowiedział jej wszystko – o marzeniu o córce, o strachu przed samotnością, o trudzie bycia ojcem samego syna. Kinga słuchała w milczeniu. A potem przytuliła go.
„Niech ja będę waszą córką” – powiedziała. „Bardzo bym tego chciała”.
I od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Tadeusz i Kinga wynajęli mieszkanie, potem kupili własne. Mieszkali osobno, ale zawsze zapraszali Marka – na święta, na niedziele. Kinga często dzwoniła, pytała o radę. A potem… urodziła się wnuczka. Tak samo kędzierzawa, tak samo słodka – żywy obraz Tadka i właśnie ta Zosia z jego dawnych snów.
Kiedy pierwszy raz wziął ją na ręce, znów popłakał. Tym razem ze szczęścia. Kinga, widząc to, tylko szepnęła: „Jesteś dziadkiem. Kochamy cię”.
Minęły lata. Tadeusz zrobił karierę, Kinga otworzyła własną firmę, a Marek zamieszkał z nimi. Duże mieszkanie, własny pokój, codzienna bliskość – wszystko, o czym może marzyć człowiek w jego wieku.
Teraz z uśmiechem wspomina tamto wesele i te łzy. Często siada z sąsiadami na ławce – jeden ma córkę w Anglii, która dzwoni raz na miesiąc, drugi dwóch synów, którzy odwiedzają go co tydzień.
„Nie ważne, kto się urodził” – mówi Marek. „Ważne, jak go wychowasz. Chciałem córkę… A los dał mi syna. I córkę w dodatku. Dziękuję Ci, Boże”.
I patrząc, jak wnuczka bawi się w piasku, znów w myślach odpowiada swojemu ojcu: „Myliliście się. Syn też może być dla rodzica. jeżeli się go tak wychowa…”.