Całe życie mieszkałam w tym samym domu. Odkąd pamiętam, to właśnie tutaj spędziłam dzieciństwo, młodość i dorosłość — w dwupiętrowym budynku na obrzeżach miasta, obitym drewnem, który wybudowano jeszcze przed moim urodzeniem. Standardowe, jak na tamte czasy, dwupokojowe mieszkanie, które przyznano moim rodzicom.
To tutaj przyprowadziłam mojego narzeczonego, by poznał moich rodziców. Stąd wyjechałam z mężem oficerem do jednostek wojskowych i wróciłam mając trzydzieści lat — z dzieckiem na ręku. Nasze małżeństwo nie przetrwało, rozwiedliśmy się, a moi rodzice ponownie otworzyli dla mnie drzwi swojego domu. Później oboje, po kolei, odeszli z tego świata właśnie tutaj, w tym domu. Tu też dorastała moja córka, tu wyszła za mąż i urodziła mi wnuka.
Ten dom to dla mnie cała historia życia, pełna wspomnień. Ale jeżeli odrzucić sentymenty — budynek jest w opłakanym stanie: sczerniały, przekrzywiony, z przegniłą podłogą i starym eternitem na dachu. Najgorzej wygląda piwnica — wieczna wilgoć, pleśń przez przerdzewiałe rury. Cokolwiek próbujemy zrobić w środku — wszystko po chwili obraca się w niwecz przez wilgoć. Słowem — mieszka się tu coraz ciężej.
Pisaliśmy razem z sąsiadami do wszystkich możliwych instytucji, ale bez skutku. „Cierpcie, wielu tak żyje!”, słyszeliśmy. Blok przeznaczony do rozbiórki, ale dopiero za wiele lat, a do tego czasu — radźcie sobie sami. Remontujcie na własny koszt, państwo nie ma środków.
Młodsi wynajęli mieszkania, starsi — zostali. Tak samo postąpili moja córka i zięć. Wnuk cały czas kaszlał od wilgoci, więc wynajęli na razie kawalerkę. A u nas zostali emeryci i ich koty. Pomagaliśmy sobie, jak kto mógł. Zimą marzliśmy, latem dusiliśmy się od upału. Mój bojler zaczął szwankować, zięć próbował go naprawić — bez skutku. Trzeba było kupić nowy, ale pieniędzy brak.
Pewnego dnia spotkałam sąsiadkę — aż promieniała z radości! Okazało się, iż jej syn z synową kupili domek poza miastem i zabierają ją do siebie. Byłam zazdrosna. Pomyślałam: może i mnie kiedyś córka zabierze?
I wtedy zadzwonili. Powiedzieli, iż mają dla mnie niespodziankę. Już sobie wyobrażałam przeprowadzkę. Pojechaliśmy taksówką, bardzo uroczyście, do nowej dzielnicy, do nowego bloku. Winda, trzecie piętro, piękne trzypokojowe mieszkanie! Śliczne, jasne, po remoncie — jak marzenie!
Nie wytrzymałam i zapytałam: „A gdzie mój pokój?”
Córka się zmieszała i powiedziała:
– Mamo, no popsułaś niespodziankę! Przecież chcieliśmy, żebyś się ucieszyła za nas. Gdzie my się wszyscy pomieścimy? Tu jest nasza sypialnia, tu dziecięcy, a to salon — musimy gdzieś przyjmować gości! A za rok planujemy drugie dziecko. Zresztą, jak możesz zostawić swoje mieszkanie? Masz tam wspomnienia, koleżanki, kota… A kota nie chcemy tu mieć. Mamo, przepraszamy, ale twoje zamieszkanie tutaj nie wchodzi w grę. Ale kupimy ci nowy bojler.
Ostatnich słów już prawie nie słyszałam. Spojrzałam na zięcia — spuścił wzrok. Rozumiem go, jest pod pantoflem. Powiedziałam, iż muszę pilnie do przychodni i poszłam do domu na piechotę. Całą drogę płakałam, ale nie chciałam nikomu tego pokazać. Przez trzy dni czekałam, iż córka zadzwoni, iż mnie zaprosi. Ale nie zadzwoniła. Sama do niej zadzwoniłam — zapytać, jak się mają. A ona tylko tyle: chodzą po sklepach, wybierają meble.
I tak teraz siedzę i myślę: może tak właśnie ma być? Moje mieszkanie stare, ja już nie młoda, mam 65 lat. Kot też stary, nie zostawię go — kocham go jak dziecko. Może sama sobie wmówiłam, iż córka powinna mnie zabrać? Może ona naprawdę nic nie musi, i nie jest mi nic winna?
Trudno to przyznać, ale chyba jestem już nikomu niepotrzebna. Może tak właśnie powinno być?