Dwa dni na planecie brokatu i wibrujących dźwięków. Na OWF każdy może poczuć się jak dziecko

mamadu.pl 1 dzień temu
Przekraczając bramki, wchodzisz do innego świata. Do świata wolności, głośnego i barwnego wyrażania siebie, do świata różowych kapeluszy i zielonych T-shirtów, baniek mydlanych, brokatu we włosach i dziecięcej beztroski – choćby jeżeli nie jesteś już dzieckiem. Tu każdy bawi się, jakby jutra miało nie być.


Nie zdążyłam jeszcze dobrze rozpakować walizki emocji i pozbyć się z kieszeni brokatu, a już tęsknię. Orange Warsaw Festival – te dwa dni majowego szaleństwa – zostawiły mi w głowie coś więcej niż tylko wspomnienie koncertów (szczególnie TYCH dwóch koncertów, idolek pokolenia Z i alfa – Chappell Roan i Charli XCX).

Tu wszyscy mogliśmy odetchnąć. Jakby tysiące ludzi w jednym miejscu, w jednym czasie, mogły na moment zrzucić z siebie codzienność. Domowe obowiązki, zawodowe zobowiązania, nieustanne "muszę".

Tutaj nie musisz nic.

Tu możesz. Możesz być sobą.

Można mieć na głowie kapelusz w kształcie banana, sukienkę z cekinami, spodnie dresowe i trampki, które przeżyły pięć festiwali – wszystko pasuje. Albo inaczej: nic nie musi pasować. Przez dwa dni panuje zupełnie inna logika – logika autentyczności.


Logika autentyczności


Festiwal żyje od pierwszego uderzenia stopy o ziemię. Każdy krok odbija się echem w powietrzu wypełnionym muzyką, śmiechem i roztańczonym kurzem. I brokatem, kilogramami brokatu. Twarze wymalowane kolorami tęczy, powieki w neonach. Na trawie leżą grupki ludzi, przy scenie ktoś krzyczy z radości, obok ktoś płacze ze wzruszenia. Nic nie jest nie na miejscu. Emocje są mile widziane, choćby te nieuczesane.

W tym świecie znikają kompleksy. Ciała przestają być obiektem oceny, stają się po prostu ciałami – nosicielami energii, tańca, radości. Nie obowiązują filtry, nie obowiązują pozy. Ruchy są swobodne, a spojrzenia życzliwe. Nikt nie udaje, iż nie ma zmarszczek, brzucha czy nieprzespanej nocy. Nikt nie poprawiał fryzury co 3 minuty. Ludzie byli ubrani (albo nie do końca ubrani) w cokolwiek, co im się podobało. Ciała w różnych rozmiarach, w różnych ruchach, w różnych emocjach. I żadnego wstydu.

Jakby na dwa dni przestało mieć znaczenie, czy "wypada". Autentyczność staje się walutą, a za uśmiech płaci się uśmiechem.

Tu nie obowiązują żadne zasady mody ani zachowania. Możesz tańczyć, jakby nikt nie patrzył – bo serio, nikt nie patrzy. Każdy ma własny rytm. Muzykę dobiegającą z dwóch scen i stref partnerów czujesz w stopach, w kolanach, w karku i w czubkach palców.

Możesz zrobić sobie zmywalny tatuaż i ozdobić twarz kryształkami, zrelaksować się na trawie z Tymbarkiem, wziąć udział w warsztatach tworzenia wianków albo przysiąść przy stanowisku, gdzie ręce same rwały się do tworzenia koralikowych bransoletek.


Celebracja wewnętrznego dziecka


Kids Zone – odgrodzona wyspa wśród beatów i tłumu – tętniła życiem. Animatorzy mieli tempo godne olimpijczyków, a mali festiwalowicze – nieskończone pokłady energii. To nie była "strefa dla dzieci" z obowiązku. To była strefa euforii pełna zabawek, piłek i balonów, tak by choćby najmłodsi czuli, iż są u siebie. Że są w miejscu, które dba o ich potrzeby, w którym nie ogranicza się ich ekspresji.

Zachody słońca miały tu inny kolor. Może przez tę muzykę, może przez ludzi, a może przez to poczucie, iż naprawdę można odpuścić.

Orange Warsaw Festival 2025 przypomniał, iż są miejsca, w których można się rozpuścić w tłumie i odnaleźć siebie. Miejsca, które nie pytają, kim jesteś na co dzień. Gdzie nie trzeba zasługiwać, by tańczyć, śpiewać, odpoczywać. Gdzie dzieci nie są uciszane i wtłaczane w role przeskadzajek. Gdzie traktowane są z szacunkiem, który należy się każdemu człowiekowi, niezależnie od tego, ile ma lat.

Przez dwa wyjątkowe, magiczne dni naprawdę byłam sobą. Nie wersją do pracy. Nie wersją z Instagrama. Nie matką, partnerką, córką, pracownicą. Po prostu mną. I to wystarczyło. Każdy z nas wystarczał.

Do zobaczenia za rok, Orange. I dzięki, iż przypomniałeś mi, jaka to ulga – po prostu być.

Idź do oryginalnego materiału