Gdy Bóg wchodzi bez pukania

newsempire24.com 22 godzin temu

To wydarzyło się późnym zimowym wieczorem w małym miasteczku pod Poznaniem. Mąż wyszedł na nocną zmianę, a ja zostałam w domu z naszym dwuletnim synem Jakubem. Chłopiec wcale nie chciał iść spać, wiercił się i prosił, żeby jeszcze się pobawić. Zmęczona perswazją, pomyślałam: dobrze, niech trochę pobawi się sam, a ja pójdę do kuchni – zaparzyć sobie herbatę.

Nie zdążyłam choćby wyjąć kubka, gdy za ścianą rozległ się przerażony płacz. W mgnieniu oka pobiegłam do pokoju dziecięcego. Jakub stał na środku, a jego malutkie ciało wstrząsał kaszel i łkania.

— Co się stało, synku? Gdzie cię boli? — padłam przed nim na kolana, obejmując go w panice. Nie odpowiadał, tylko płakał jeszcze mocniej, kaszel stawał się coraz głośniejszy.

Nagle przemknęła mi przez głowę myśl: może coś połknął! Spróbowałam otworzyć mu buzię, ale zaciśnięte zęby uniemożliwiały choćby dotknięcie. Nie wiedziałam, co robić. Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia lat, sama byłam jeszcze dzieckiem. Drżały mi ręce, serce waliło jak młot. Wołałam go, błagałam, próbowałam choćby podnieść głos – wszystko na próżno. Jakub się dusił. Już charczał i łapał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg…

Rzuciłam się do telefonu. Wybrałam 999. Nic. Ani sygnału, ani szmeru – tylko przerażająca cisza. Znowu i znowu – ta sama martwa cisza. Nie mieliśmy komórek, na jedną pensję męża i zasiłek ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Upadłam na kolana, przycisnęłam syna do piersi i zapłakałam tak, jak nigdy wcześniej. Jakby niebo pękało we mnie. Tylko jedna myśl wirowała w głowie: „Boże, proszę, pomóż…”

Nie byłam ateistką, ale i wierzącą też nie. W kościele byłam raz w życiu, jeszcze z babcią. Nie znałam modlitw. Ale w tej chwili zaczęłam mówić do Boga – po prostu, po ludzku. Błagałam, żeby ktoś uratował moje dziecko.

I wtedy… zadzwoniono do drzwi.

Jak oparzona podbiegłam do wejścia. Gdzieś w głębi serca miałam nadzieję – może mąż wrócił? Ale w progu stał zupełnie obcy mężczyzna, około trzydziestu pięciu lat. Chciał coś powiedzieć, ale widząc mój stan, zamilkł.

— Co się stało? — zapytał, patrząc mi uważnie w oczy.

Jak we śnie zaczęłam opowiadać mu wszystko, nie prosząc do środka, bez skrępowania. Słuchał w milczeniu, aż w końcu odsunął mnie lekko i gwałtownie wszedł do pokoju. Zamarłam, nie mogąc się ruszyć, a on już klęczał przed Jakubem, mówił do niego cicho… I stał się cud. Mój syn uspokoił się, oddech stał się równy, kaszel ustał. Potem mężczyzna odwrócił się do mnie, otworzył dłoń i pokazał mały czarny przedmiot:

— Koralik.

Od razu wiedziałam, skąd to się wzięło. Tydzień temu, śpiesząc się na spotkanie, zerwałam nitkę ulubionych korali. Zebrałam prawie wszystkie… prawie. Jeden, jak się okazało, znalazł mój syn…

Mężczyzna przedstawił się jako Bartosz. Był lekarzem pogotowia – pediatrą. Tamtego wieczoru wracał do domu, gdy nagle samochód mu stanął dokładnie pod naszym blokiem. Nie miał przy sobie telefonu, więc postanowił zapukać do pierwszych drzwi i zadzwonić do znajomego mechanika. Wtedy jeszcze nie było domofonów, klatki stały otworem, a nasze mieszkanie było pierwsze od schodów.

I tak, nigdy nie udało mu się tamtego wieczoru zadzwonić – jak się później okazało, przez awarię połączenia telefony stacjonarne w całej dzielnicy przestały działać. Ale gdy Bartosz, po kubku herbaty, który ledwo udało mi się mu zaproponować, wrócił do samochodu – ten zapalił za pierwszym razem. Bez żadnego problemu.

Od tamtej pory wierzę, iż to nie był przypadek. To była odpowiedź. To była pomoc zesłana z góry. Teraz chodzę do kościoła, stawiam świeczki za zdrowie Bartosza i za każdym razem, patrząc na syna, przypominam sobie, jak pewnego dnia Bóg wszedł do naszego domu – nie przez sufit, nie z nieba, ale po prostu zapukał do drzwi.

Idź do oryginalnego materiału