Już dawno w myślach spakowałam torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, by uciec z dzieckiem od męża i jego rodziców z tej wsi. Nie, nie zamierzam poświęcać życia ich kozom, krowom i nieskończonym grządkom. Myślą, iż skoro wyszłam za Wojtka, to automatycznie zgodziłam się być darmową robotnicą na ich gospodarstwie. Ale ja się na to nie godzę. To nie jest moje życie i nie chcę, by mój syn dorastał w tej zapadłej dziurze, gdzie jedyną rozrywką jest dyskusja o tym, ile litrów mleka dała krowa Kasia.
Gdy tu przyjechałam po ślubie, wszystko wydawało się znośne. Wojtek był troskliwy, jego rodzice, Helena Janowa i jej mąż, wydawali się dobrzy. Wieś wyglądała malowniczo: zielone pola, świeże powietrze, spokój. Sądziłam, iż się przyzwyczaję. ale rzeczywistość gwałtownie pokazała prawdę. Tydzień po przeprowadzce Helena Janowa wręczyła mi wiadro i kazała doić kozy. — Teraz jesteś nasza, Anno, trzeba pomagać! — powiedziała z uśmiechem, od którego wciąż mam ciarki. Ja, miejska dziewczyna, która w życiu nie trzymała nic cięższego niż laptop, miałam w jeden wieczór nauczyć się doić kozy. To był pierwszy dzwonek.
Wojtek, jak się pokazało, nie zamierzał mnie bronić. — Mama ma rację, na wsi każdy pracuje — rzekł, gdy próbowałam zaprotestować. I tak zaczęło się moje nowe życie: wstawanie o piątej rano, karmienie zwierząt, pielenie grządek, sprzątanie w domu, gotowanie dla całej rodziny. Czuję się nie żoną, ale służącą. A jeżeli ośmieliłam się poprosić o dzień wolny, Helena Janowa przewracała oczy i zaczynała swoje kazania: — Za naszych czasów kobiety harowały od świtu do nocy, i nikt nie narzekał! Wojtek milczał, jakby to w ogóle go nie dotyczyło.
Mój synek, który ma zaledwie trzy lata, stał się dla mnie jedynym promykiem światła. Patrzę na niego i wiem, iż nie chcę, by tu dorastał, gdzie jego przyszłość to praca na gospodarce albo wyjazd do miasta, gdzie będzie obcy. Chcę, by chodził do dobrego przedszkola, uczył się, podróżował, widział świat. A tu? Tu choćby porządnego internetu nie ma, żeby ściągnąć mu bajki. Helena Janowa, gdy usłyszała, iż chcę zapisać synka na zajęcia plastyczne w pobliskim miasteczku, tylko prychnęła: — Po co mu to? Lepiej, niech się uczy doić krowę, przyda się!
Próbowałam rozmawiać z Wojtkiem. Tłumaczyłam, iż tu się duszę, iż to nie było moim marzeniem. A on tylko wzruszał ramionami: — Wszyscy tak żyją, Anno. Czego ty chcesz? — A niedawno dowiedziałam się, iż Helena Janowa już planuje rozbudowę obory i kupno kolejnej krowy. I oczywiście cała praca znów spadnie na mnie. To była ostatnia kropla.
Zaczęłam po cichu odkładać pieniądze. Niewiele, ale na bilet do miasta starczy. Mam koleżankę w Krakowie, obiecała pomoc z mieszkaniem i pracą. Już widzę, jak z synkiem wsiadamy do autobusu, zostawiając za sobą tę wieś, kozy, krowy i nieustanne docinki Heleny Janowej. Marzę o małym mieszkanku, gdzie będzie tylko nasze ciepło, gdzie będę pracować, a mój synek — dorastać w normalnych warunkach. Chcę znów czuć się człowiekiem, a nie maszyną do pracy.
Oczywiście, boję się. Nie wiem, jak ułoży się moje życie w mieście. Czy znajdę pracę? Czy starczy pieniędzy? Ale jedno wiem na pewno: nie mogę tu zostać. Za każdym razem, gdy widzę, jak synek bawi się w podwórku, myślę, iż zasługuje na więcej. Ja też. Nie chcę, by widział, jak jego matka ugina się pod tym ciężarem, jak gubi siebie dla cudzych oczekiwań.
Helena Janowa niedawno powiedziała, iż jestem „zbyt miejska” i nigdy nie stanę się tutejsza. Wiecie co? Ma rację. Nie chcę być tutejsza. Chcę być sobą — Anną, która marzyła o karierze, podróżach, szczęśliwej rodzinie. I zrobię wszystko, by odzyskać to życie. choćby jeżeli będę musiała spakować torbę i wyjechać z dzieckiem tam, gdzie nikt nie zmusi nas do dojenia krów.