„Zepsułabyś wszystko” – mój mąż latami ukrywał, iż na firmowe imprezy można zabierać żony
Wydawałoby się, iż w małżeństwie nie powinno być tajemnic. Zwłaszcza takich, które nie mają większego sensu. A jednak mój mąż przez lata konsekwentnie mnie okazował – zimno, pewnie, niemal rutynowo. Mówił, iż w jego firmie obowiązuje zakaz przychodzenia na imprezy z małżonkami. Rzeczoniby taka polityka. Wierzyłam mu. Nie nalegałam specjalnie. Nigdy nie przepadałam za hałaśliwymi spotkaniami, a po urodzeniu syna całkiem zagłębiłam się w domowej rutynie.
Ale prawda wyszła na jaw nagle. I nie tylko zraniła – sprawiła, iż poczułam się obca we własnym małżeństwie.
Z Pawłem jesteśmy małżeństwem od pięciu lat. Zaraz po ślubie zaszłam w ciążę, nasz synek ma teraz cztery lata. Lata minęły gwałtownie – pieluchy, nieprzespane noce, zwolnienia lekarskie. Wróciłam do pracy, gdy tylko było to możliwe. Pomagały nam babcie, finansowo było nieco lżej. Staram się wracać wcześniej, być blisko. A Paweł? Coraz częściej zostaje w pracy, czasem wraca dopiero nad ranem, senny, z zamglonym wzrokiem. Tłumaczy, iż to przez „nawal” w biurze.
Trzy lata temu dostał pracę w prestiżowej firmie. Dobre stanowisko, pensja dwa razy wyższa niż poprzednio. Stał się spokojniejszy, przestał narzekać na szefa czy współpracowników. Tylko jedno ciągle mnie uwierało: nigdy nie zaprosił mnie na firmową imprezę. Ani na wyjazd za miasto, ani na świąteczne spotkanie. Zawsze powtarzał: „U nas to nie wypada. Bez żon. To nic osobistego”.
Wierzyłam. Chciałam wierzyć. W końcu gdyby chciał coś ukryć, w ogóle by nie tłumaczył. A tak – wydawało się, iż jest szczery. Zresztą nie miałam głowy do rozrywek. Moje przyjaciółki – jedne zamężne, inne nie – żyły swoim życiem. Kontakty się zanikły. Byłam zmęczona. Brakowało mi wrażeń. Weekendy to pranie, gotowanie, przedszkole, przychodnia.
Aż pewnego dnia w aptece spotkałam koleżankę z klasy – Kingę. Pogadałyśmy, poszłyśmy na kawę, rozmowa się potoczyła. Okazało się, iż jej mąż pracuje w tej samej firmie co Paweł. Zaśmiałyśmy się – świat jest mały. Zaproponowałam spotkanie w piątek.
„Nie dam rady” – odparła. „Jedziemy z mężem na firmową imprezę”.
Spytałam: „Ty też idziesz?”. A ona zdziwiona: „No jasne, a co? Zawsze można przyjść we dwoje”.
Wtedy poczułam, jak zimno rozlewa mi się w środku. Udawałam, iż o tym wiem, zażartowałam, wymamrotałam coś o obowiązkach, ale w środku wszystko stanęło na głowie. Więc on po prostu kłamał. Przez te wszystkie lata. Szłam do domu, nie czując ziemi pod nogami. Nie przez samą imprezę. Przez kłamstwo. Przez uczucie, iż jestem wstydem. Że wstydzi się mnie pokazać.
Wieczorem przy kolacji, starając się zachować spokojny głos, zaczęłam rozmowę:
„Wyobraź sobie, Kinga idzie na firmowe spotkanie z mężem. Mówi, iż u was to normalne”.
Zastygł. Spojrzał na mnie ukradkiem. Potem nalał sobie herbaty, zaczął bawić się serwetką, unikać mojego wzroku.
„No… to dla nowych. Im się nie odmawia. A my ze współpracownikami znamy się od lat”.
„Ale wcześniej też mnie nie zapraszałeś. Trzy lata to nie nowy”.
Westchnął, spojrzał w bok i rzucił:
„Po prostu chciałem odpocząć. Bez pary. Bez tych „rodzinnych” rozmów. Bez tego, iż mąż trzeźwy, a żona go pilnuje. Jestem zmęczony. Chcę się zrelaksować”.
Poczułam, jakby ktoś mnie uderzył. Więc ja jestem przeszkodą. Więc z innymi może być sobą, a ze mną już nie. Jestem brzydka? Głupia? Nie umiem podtrzymać rozmowy? A może uważa, iż zepsuję mu „zabawę”?
Lepiej by milczał. Kłamstwo boli, ale prawda rzucona po latach to jak plucie w twarz. Nie robiłam sceny. Postanowiłam tylko jedno – już go nie zaproszę na swoją firmową imprezę. Za tydzień mamy spotkanie. Pójdę sama. Ubiór się elegancko. Będę się śmiać, rozmawiać, tańczyć.
Może to nie idealne rozwiązanie. Ale niech zrozumie: tak się nie postępuje z żoną. Ani z tą w sukience na imprezie, ani z tą w domu z gorączkującym dzieckiem. Przecież nie jesteśmy wrogami. Ale teraz czuję się obca. A obcych się nie zaprasza.
*Czasem cisza w domu jest głośniejsza niż największa kłótnia.*