Matka mojego męża nazywa się Halina Stanisławowska. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się kobietą z charakterem — i nie pomyliłam się. Ta kobieta od samego początku traktowała mnie nie jako synową, ale jako najeźdźczynię, rywalkę, która zabrała jej ukochanego jedynaka. Myślałam, iż to minie, iż to zwykła zazdrość — samotna, zmęczona życiem matka, która boi się, iż straciła miejsce w sercu syna. Ale nie przypuszczałam nawet, iż pewnego dnia zacznie walczyć o jego uwagę nie tylko ze mną… ale i z własnym wnukiem.
Po spotkaniu naszych rodziców, moja mama szepnęła mi cicho, z niepokojem w głosie:
— Wyjedźcie gdzieś daleko, może wtedy zaznacie spokoju. Dopóki ona jest blisko — nie będzie wam dane żyć w harmonii.
Niestety, miała rację.
Mieszkaliśmy w mieszkaniu, które mąż — Kuba — odziedziczył po babci. Dom stał zaledwie dziesięć minut spacerem od domu teściowej. Dlatego adekwatnie mieszkała z nami. Potrafiła pojawić się o siódmej rano w sobotę — „upiekłam pierogi, muszę poczęstować syna”. Przychodziła niemal o północy — „coś mnie ukłuło w sercu, zrobiło mi się nieswojo”. Czasem wracałam z pracy, a ona już czekała na ławce pod blokiem, żeby wejść z nami na górę.
Długo to znosiłam. Zamykałam oczy, zaciskałam zęby, uśmiechałam się, jak mnie uczono. Ale w końcu powiedziałam Kubie:
— Kochanie, tak dalej być nie może. To mnie męczy, nie mamy ani prywatności, ani spokoju. Porozmawiaj z nią.
Porozmawiał. Zrozumiałam to następnego dnia, gdy odebrałam telefon — przez słuchawkę płacz i zdanie, którego nigdy nie zapomnę:
— Bezwstydna jesteś! Chcesz odebrać matce syna!
Po tym Halina Stanisławowska zmieniła taktykę. Nie przychodziła już bez zaproszenia — teraz to ona wzywała Kubę do siebie. Ciągle. Albo ciśnienie, albo serce, albo zwykła nuda. A czasem piekła „jego ulubione” ciasto — jak tu odmówić? Mąż odchodził z poczuciem winy, wracał po godzinie, czasem znacznie później.
Moja mama mówiła, iż są dwa wyjścia — albo rozwód, albo cierpliwość. Wybrałam to drugie. Zamknęłam oczy, stałam się niemal niewidzialna. Aż zaszłam w ciążę.
Wtedy Kuba jakby się obudził. Troska, zaangażowanie, czułość — był idealnym mężem. Im bardziej ja się cieszyłam, tym mroczniejsza stawała się teściowa. I wtedy poczułam — zazdrości nie tylko mnie, ale… i dziecku.
W dzień wyjścia ze szpitala Kuba prawie się spóźnił. Jego matka zadzwoniła wcześnie rano w panice — zrobiło jej się „źle”, „serce się zatrzęsło”, „chyba umieram”. Zamiast wezwać lekarza, wezwała syna. Pognał do niej, wezwał karetkę, a lekarze tylko wzruszyli ramionami: ciśnienie lekko podskoczyło, ale poza tym wszystko w normie. Przybiegł do szpitala jako ostatni, zmieszany i roztrzęsiony. Wtedy już wszystko zrozumiałam.
Gdy przywieźliśmy malucha do domu, teściowa przyjechała — „zobaczyć wnuka”. Ale jej uwaga wcale nie skupiała się na dziecku. Chodziła po mieszkaniu, narzekała na samotność, powtarzała, jak jej ciężko, i wymagała, żeby Kuba „częściej odwiedzał matkę, a nie zamykał się tu”. choćby jej własna siostra nie wytrzymała i powiedziała:
— Halina, oszalałaś? Nie widzisz, iż tu jest niemowlę? To święto. A ty co wyprawiasz?
To był dopiero początek. Gdy zbliżały się urodziny, święto albo wyjazd — Halina Stanisławowska miała kolejną „katastrofę”. I gdyby to były tylko kaprysy — ale ona odgrywała prawdziwe przedstawienia. Dzwoniła z fałszywymi łzami, grała na uczuciach, urządzała histerie, manipulowała.
Gdy straciłam pracę przez zwolnienia, zostałam w domu z dzieckiem. Kuba pracował za nas dwoje, wychodził wcześnie, wracał późno. Jedyna okazja, by spędzić czas z synem — to weekendy. Ale choćby tych dwóch dni teściowa nam nie dawała. Albo „napraw kran”, albo „wynieś szafę”, albo po prostu „przyjdź, posiedź”.
Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do niej sama. Spokojnie, stanowczo powiedziałam:
— Halino Stanisławowska, Kuba ma tylko dwa dni w tygodniu dla dziecka. Przyjdzie do pani, ale później. Dajcie mu być ojcem.
I wiecie, co odpowiedziała?
— Całe życie przed nim, by być ojcem. A matkę ma tylko jedną. I nie wiadomo, czy to dziecko w ogóle będzie ostatnie…
Wtedy zrozumiałam wszystko do końca. Dla niej nikt — ani wnuk, ani synowa, ani choćby uczucia własnego syna — nie mają znaczenia. Liczy się tylko ona.
Potem nastąpił punkt kulminacyjny. Urodziny dziecka. Halina Stanisławowska wezwała Kubę „naprawić kran”. Akurat tego dnia. Gdy odmówił, urządziła scenę z krzykami, groźbami i „atakiem” na pokaz. To była już ostatnia kropla.
Kuba po raz pierwszy stracił cierpliwość. Powiedział:
— Mamo, mam rodzinę. I nie pozwolę ci jej zniszczyć. Kocham cię, ale nie będę już biegać na każde wezwanie.
Oczywiście, obwiniała mnie. Bo jak zawsze — to nie jej wina. Ale ja nic nie mówiłam. To ona sama zniszczyła wszystko. Swoimi rękami. Swoją chciwością na uwagę. Swoim egoizmem.
Czasem myślę — gdyby po prostu była blisko, życzliwie, po ludzku… Może dziś bylibyśmy jedną wielką rodziną. A teraz — tylko wypalona ziemia między nami.
**Życiowa mądrość:** Miłość, która więzi, zamiast wspierać, staje się klatką. Prawdziwa więź rodzi się z szacunku, nie z walki.