Dzisiaj znowu myślałem o tym, co powiedziałem kilka miesięcy temu. Wiem, iż to moje dzieci szepnąłem, nie podnosząc wzroku. Ale nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, nie czuję z nimi więzi.
Popatrz tylko na nią! Jaka śliczna! zawołała żona, tuląc do siebie ciepłe ciałko naszej nowo narodzonej córeczki. Mała Ania leżała w miękkim kocyku, zwinięta w kłębek jak malutka istotka, i cichutko pochrapywała. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. W tej chwili świat zawęził się dla mnie do jednej twarzy, jednego oddechu, jednej myśli: Ona jest nasza. Mamy ją.
Obok stałem ja, Wojtek. Patrzyłem na dziecko, ale w moich oczach mieszała się czułość z czymś jeszcze. Nieokreślonym, niemal przerażonym. Wyciągnąłem rękę, delikatnie dotykając palcem policzka dziewczynki.
Podobna do ciebie powiedziałem cicho, prawie szeptem. Ale w moim głosie nie było tej jasnej radości, której ona oczekiwała. Nie było tej eksplozji szczęścia, która powinna tryskać z każdego ojca. Wtedy żona nie zwróciła na to uwagi. No coż, podobna do niej i co z tego? Ważne, iż nasza rodzina się powiększyła, iż córeczka jest zdrowa, a my jesteśmy teraz rodzicami.
Lata mijały, a gdy urodziła się druga córka Zosia żona zaczęła dostrzegać to, czego wcześniej nie chciała widzieć. Obie dziewczynki były uderzająco podobne do siebie. Ich duże brązowe oczy, zgrabny nosek, wysokie czoło, gęste ciemne włosy jakby żywcem wyjęte z portretu jej ojca. Ani jednej mojej cechy. Nie moich niebieskich oczu, nie dołków w policzkach, choćby wyrazu twarzy. To stało się problemem. Poważnym i bolesnym.
Pewnego wieczoru żona siedziała przy kuchennym stole, mechanicznie mieszając dawno wystygłą herbatę. Za jej plecami słychać było równy oddech śpiących dziewczynek, a przed nią, z dziwnym wyrazem twarzy, siedziała moja matka Halina. Tylko na chwilę wpadłam jak zwykle mówiła. Ale żona wiedziała: takie wizyty nigdy nie były przypadkowe. Zwłaszcza po ostatnich miesiącach, gdy między nimi narastały niedomówienia i chłód.
Agnieszko zaczęła moja matka, dobierając słowa ostrożnie, jakby bała się urazić dziewczynki są piękne. Ale jesteś pewna, iż to dzieci Wojtka? Tak bardzo przypominają twojego ojca. Jak dwie krople wody. To wręcz dziwne, prawda?
Łyżka w jej dłoni zadźwięczała o brzeg kubka. Zamarła. Te słowa już wcześniej pojawiały się w żartach, aluzjach, szeptach. Ale z ust kobiety, która nazywała ją córeczką, zabrzmiały szczególnie boleśnie. Jak cios poniżej pasa.
Halino, co pani mówi? jej głos drżał. Oczywiście, iż to dzieci Wojtka! Sami wszystko wiecie! Tak długo ich czekaliśmy, ja rodziłam, on odbierał je ze szpitala! Jak można wątpić?
Matka tylko wzruszyła ramionami, jakby mówiła: A skąd wiesz?. W tym geście była cała jej pewność, iż wątpliwość ma prawo istnieć. Żona czuła, jak w środku narasta uraza, ale jeszcze większy był niepokój. Bo najgorsze nie były te słowa. Najgorsze było to, iż ja sam zacząłem się od dzieci oddalać.
Wojtek, dlaczego znowu nie odebrałeś Ani z przedszkola? zapytała, gdy wróciłem do domu późno, niemal o świcie. Ania już spała, Zosia drzemała na kanapie. A ona, zmęczona po podwójnej zmianie, domowych obowiązkach i nieustannych zmartwieniach, ledwo trzymała się na nogach.
Zapomniałem, przepraszam rzuciłem obojętnie, rzucając kurtkę na krzesło, choćby na nią nie patrząc. Miałem dużo pracy.
Zawsze masz dużo pracy nie wytrzymała. Kiedy w ogóle spędzasz czas z dziećmi? Kiedy ostatnio bawiłeś się z Zosią? Albo chociaż przeczytałeś Ani bajkę?
Milczałem. Długo, przytłaczająco. A potem przerwałem je swoim głosem cichym, ale ciężkim:
Nie ciągnie mnie do nich, Agnieszko. Nie wiem dlaczego. Wydają mi się obce. Staram się, próbuję, ale nie czuję, iż są moje.
Łzy stanęły jej w gardle. Jak można tak mówić o własnych córkach? O dzieciach, na które kiedyś czekałem, o których marzyłem? Ale w pewnym momencie zrozumiała mówię szczerze. Naprawdę chciałem, żeby córka była do mnie podobna. Wyobrażałem sobie, jak będę się z nią bawić, jak będę dumny, gdy odziedziczy moje cechy. A zamiast tego dwie dziewczynki, które wyglądały jak jej dziadek. Jakby tylko ona je urodziła.
Zaczęła szukać w internecie informacji o genetyce, dziedziczeniu, prawach dominacji genów. Okazało się, iż to możliwe. Czasem dziecko bardziej przypomina dziadków niż rodziców. Jej ojciec miał silne geny brązowe oczy, wysokie czoło, ciemne włosy. I obie córki je odziedziczyły. Ale jak to wytłumaczyć mnie i mojej rodzinie, skoro już wyrobili sobie zdanie?
Zaproponowała test DNA. Nie dlatego, iż wątpiła, ale by zamknąć temat raz na zawsze. Ja odmówiłem.
Wiem, iż to moje dzieci powiedziałem, wpatrując się w podłogę. Po prostu nie potrafię tego wytłumaczyć. Nie czuję z nimi więzi.
A próbowałeś? prawie krzyknęła. Próbowałeś być z nimi, bawić się, rozmawiać, być ojcem? Czy tylko czekasz, iż same zaczną do ciebie lgnąć?
Znowu milczałem. A w tej ciszy czuła, jak nasza rodzina się rozpada.
Najgorzej było z moimi krewnymi. Matka i siostra zachowywały się, jakby Ania i Zosia nie były z naszej krwi. Odwiedzali rzadko, a gdy już przyszli, tylko komentowali, iż dzieci nie są do Wojtka. Pewnego razu Kasia, moja siostra, zaśmiała się:
Agnieszka, na pewno nie urodziłaś ich od swojego dziadka? i roześmiała się, jakby to był żart.
Żona nie wytrzymała:
Kasia, to nie jest śmieszne. To moje dzieci i są twojego brata. jeżeli ci się nie podobają, możesz nie przychodzić.
Oczywiście, obraziła się. Ale co miała robić? Ona sama zajmowała się dwójką, gdy ja nie czułem więzi, a moja rodzina tylko pogłębiała ból. Je















