Już w myślach spakowałam torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, by uciec z dzieckiem od męża i jego rodziców z tej wsi. Nie, nie zamierzam poświęcać życia ich kozom, krowom i nieskończonym grządkom. Uważają, iż skoro wyszłam za Andrzeja, automatycznie zgodziłam się na rolę darmowej robotnicy w ich gospodarstwie. Ale ja tak nie myślę. To nie moje życie i nie chcę, by mój syn dorastał w tym błocie, gdzie jedyną rozrywką jest dyskusja o tym, ile mleka dała krowa Białka.
Gdy tylko przyjechałam tu po ślubie, wszystko wydawało się nie takie złe. Andrzej był troskliwy, jego rodzice, Krystyna Janowa i jej mąż, sprawiali wrażenie życzliwych. Wieś wyglądała malowniczo: zielone pola, świeże powietrze, cisza. Myślałam nawet, iż się przyzwyczaję. ale rzeczywistość gwałtownie zweryfikowała te myśli. Tydzień po przeprowadzce Krystyna Janowa wręczyła mi wiadro i kazała doić kozy. „Jesteś teraz nasza, Anno, trzeba pomagać!” — powiedziała z uśmiechem, od którego wciąż mam ciarki. Ja, miejska dziewczyna, która w życiu nie trzymała nic cięższego niż laptop, miałam opanować dojenie w jeden wieczór. To był pierwszy dzwonek.
Andrzej, jak się okazało, wcale nie zamierzał mnie bronić. „Mama ma rację, na wsi wszyscy pracują” — odparł, gdy próbowałam protestować. I tak zaczęło się moje nowe życie: pobudka o piątej rano, karmienie zwierząt, plewienie grządek, sprzątanie w domu, gotowanie dla całej rodziny. Czułam się nie jak żona, ale jak służąca. A gdy ośmieliłam się prosić o dzień wolny, Krystyna Janowa przewracała oczami i zaczynała swoje kazania: „Za naszych czasów kobiety harowały od świtu do nocy, i nikt nie narzekał!” Andrzej milczał, jakby to wcale go nie dotyczyło.
Mój syn, który ma ledwie trzy lata, stał się jedynym jasnym punktem. Patrzę na niego i rozumiem, iż nie chcę, by dorastał tu, gdzie jego przyszłość to albo praca na roli, albo wyjazd do miasta, gdzie będzie obcym. Chcę, by chodził do dobrego przedszkola, uczył się, podróżował, widział świat. A tu? Tu choćby przyzwoitego internetu nie ma, żeby dziecku bajki włączyć. Gdy Krystyna Janowa usłyszała, iż chcę zapisać syna na zajęcia plastyczne w pobliskim miasteczku, tylko prychnęła: „Po co mu to? Niech lepiej uczy się doić krowę, przyda się!”
Próbowałam rozmawiać z Andrzejem. Tłumaczyłam, iż się tu duszę, iż to nie było moim marzeniem. On tylko wzruszał ramionami: „Wszyscy tak żyją, Anno. Czego ty chcesz?” A niedawno dowiedziałam się, iż Krystyna Janowa już planuje rozbudowę obory i kupno kolejnej krowy. I oczywiście cała praca znów spadnie na mnie. To była ostatnia kropla.
Zaczęłam po cichu odkładać pieniądze. Niewiele, ale na bilet do miasta starczy. Mam przyjaciółkę w wojewódzkim, obiecała pomoc z mieszkaniem i pracą. Już widzę, jak wsiadamy z synem do autobusu, zostawiając za sobą tę wieś, kozy, krowy i wieczne pretensje Krystyny Janowej. Marzę o małym mieszkaniu, gdzie będzie nasz własny spokój, gdzie będę mogła pracować, a syn — rosnąć w normalnych warunkach. Chcę znów czuć się człowiekiem, a nie maszyną do pracy.
Oczywiście, boję się. Nie wiem, jak potoczy się moje życie w mieście. Czy znajdę pracę? Czy starczy pieniędzy? Ale wiem jedno: nie mogę tu zostać. Za każdym razem, gdy widzę, jak mój syn bawi się na podwórku, myślę, iż zasługuje na więcej. Ja też. Nie chcę, by widział, jak jego matka ugina się pod tym ciężarem, jak traci siebie dla cudzych oczekiwań.
Krystyna Janowa powiedziała niedawno, iż jestem „zbyt miejska” i nigdy nie stanę się swoją na wsi. Wiecie co? Ma rację. Nie chcę być tu swoją. Chcę być sobą — Anną, która marzyła o karierze, o podróżach, o szczęśliwej rodzinie. Zrobię wszystko, by odzyskać to, co miałam. choćby jeżeli przyjdzie mi spakować torbę i wyjechać z dzieckiem tam, gdzie nikt nie zmusi nas do dojenia krów.