Kiedy Bóg wchodzi bez zaproszenia

newsempire24.com 2 dni temu

To wydarzyło się późnym zimowym wieczorem w małym miasteczku pod Krakowem. Mąż poszedł na nocną zmianę, a ja zostałam w domu z naszym dwuletnim synem Kacprem. Wciąż nie chciał iść spać, wiercił się i prosił o kolejną zabawę. Zmęczona perswazją, pomyślałam: dobrze, niech jeszcze chwilę się pobawi, a sama wyszłam do kuchni – żeby zaparzyć sobie herbatę.

Nie zdążyłam choćby sięgnąć po kubek, gdy za ścianą rozległ się przerażony płacz. W mgnieniu oka pognałam do pokoju dziecięcego. Kacper stał pośrodku, a jego drobne ciało wstrząsał kaszel i łkanie.

— Co się stało, synku? Gdzie cię boli? — padłam przed nim na kolana, obejmując go w panice. Nie odpowiadał, tylko płakał coraz głośniej, a kaszel stawał się coraz silniejszy.

Nagle przemknęła mi myśl: może coś połknął! Spróbowałam otworzyć mu buzię, ale zacisnął zęby i nie pozwalał choćby się zbliżyć. Nie wiedziałam, co robić. Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia lat, sama byłam jeszcze dzieckiem. Dłonie mi drżały, serce waliło jak młot. Wołałam go, przekonywałam, choćby krzyknęłam – wszystko na próżno. Kacper się dusił. Już charczał i łapał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg…

Rzuciłam się do telefonu. Wybrałam 999. Nic. Ani sygnału, ani szmeru – tylko przerażająca cisza. Raz po raz – i wciąż ta sama pustka w słuchawce. Telefonów komórkowych nie mieliśmy; z jednej pensji męża i zasiłku ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Upadłam na kolana, przytuliłam synka do piersi i zapłakałam jak nigdy w życiu. Jakby niebo rozrywało się we mnie. W głowie kołatała tylko jedna myśl: „Boże, proszę, pomóż…”

Nie byłam ateistką, ale i wierzącą też się nie nazywałam. W kościele byłam raz w życiu, jeszcze z babcią. Modlitw nie znałam. Ale w tamtej chwili zaczęłam mówić do Boga – prosto, po ludzku. Prosiłam, błagałam, żeby ktoś uratował moje dziecko.

I wtedy… zadzwonili do drzwi.

Porwałam się jak oparzona. Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, iż to mąż, może wrócił. Ale w progu stał zupełnie obcy mężczyzna, około trzydziestki. Chciał coś powiedzieć, ale widząc mój stan, zastygł.

— Co się stało? — zapytał, zaglądając mi w oczy z niepokojem.

Jak we śnie zaczęłam mu opowiadać od progu, bez zapraszania do środka, bez wstydu. Słuchał w milczeniu, potem delikatnie mnie odsunął i gwałtownie wszedł do pokoju. Zamarłam, nie mogąc się ruszyć, a on już klęczał przed Kacprem, mówił do niego cicho… I stał się cud. Mój syn się uspokoił, oddech stał się równy, kaszel ustał. Wtedy mężczyzna odwrócił się do mnie, otworzył dłoń i pokazał mały czarny przedmiot.

— Koralik.

Od razu wiedziałam, skąd to się wzięło. Tydzień temu, spiesząc się na spotkanie, zerwałam nitkę ulubionych korali. Prawie wszystkie zebrałam – prawie. A jeden, jak się okazało, znalazł mój syn…

Mężczyzna przedstawił się jako Marek. Był lekarzem pogotowia – pediatrą. Tamtego wieczoru wracał do domu, a jego samochód niespodziewanie zgasł tuż pod naszym blokiem. Nie mając przy sobie telefonu, postanowił zapukać do pierwszych drzwi i zadzwonić do znajomego mechanika. Wtedy jeszcze nie było domofonów, klatki były otwarte, a nasze mieszkanie – pierwsze od schodów.

I tak, nie udało mu się wtedy do nikogo dodzwonić: jak się później okazało, przez awarię linii telefony stacjonarne w całej dzielnicy przestały działać. Ale kiedy Marek, po kubku herbaty, na który ledwo go namówiłam, wyszedł do auta – zapaliło się za pierwszym razem. Bez żadnego wysiłku.

Od tamtej pory wierzę, iż to nie był zwykły przypadek. To była odpowiedź. To była pomoc zesłana z góry. Teraz chodzę do kościoła, zapalam świece za zdrowie Marka i za każdym razem, gdy patrzę na syna, przypominam sobie, jak pewnego dnia Bóg wszedł do naszego domu – nie przez sufit, nie z nieba, ale po prostu zapukał do drzwi.

Idź do oryginalnego materiału