„Mamo, lepiej teraz do nas nie przychodź” – jak córka odrzuciła matkę, gdy stała się „nieatrakcyjna”
— Mamo, ty… może jednak zostań w domu? — szepnęła moja córka Kalina, wiążąc sznurowadła w przedpokoju. — Dziękuję za wszystko, ale teraz… nie jest dobry moment. Odpocznij, zostań u siebie.
Trzymałam już torbę z dziecięcymi zabawkami, zapinałam płaszcz, gotowa jak zwykle pojechać do Mokotowa, by pilnować wnuczki, podczas gdy ona miała iść na pilates. Zwykle wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku — przyjeżdżałam, zajmowałam się Lilką, wracałam do swojej kawalerki na Ursynowie. Tym razem coś się zatrzęsło. Zamarłam jak sparaliżowana.
Co zrobiłam nie tak? Źle przewinęłam dziecko? Ubrałam ją w nieodpowiedni body? Nakarmiłam o niewłaściwej porze? A może po prostu spojrzałam „złą” miną?
Okazało się, iż powód był prostszy i boleśniejszy.
Chodziło o jej teściów — Nowaków. Zamożni, wpływowi, z wysokimi stanowiskami w korporacjach. Postanowili codziennie odwiedzać wnuczkę. Z powagą rozpakowali pudła z markowymi ubrankami, zasiedli w salonie przy stole, który sami wybrali. Mieszkanie też przecież sfinansowali.
Ich meble, ich herbata — przynieśli limitowaną edycję earl greya w srebrnej puszce, teraz czuli się jak u siebie. A wnuczka… najwyraźniej też była ich. Ja zaś — jak się okazało — zawadzałam.
Ja, emerytowana urzędniczka z trzydziestoletnim stażem, kobieta w zwykłej bluzie i wyciągniętych dżinsach, bez kosztownych zabiegów czy projektowych torebek.
— Spójrz na siebie, mamo — westchnęła Kalina. — Przytyłaś. Siwizna aż razi. A te swetry… wyglądasz jak… no, wiesz. I ten zapach… stęchlizny z przedziałów PKP. Rozumiesz?
Milczałam. Co mogłam odpowiedzieć?
Gdy wyszła, podeszłam do lustra. W odbiciu stała kobieta z workami pod oczami, w obszernym swetrze i z policzkami zaczerwienionymi od wstydu. Wstręt do samej siebie uderzył jak ulewa w środku słonecznego dnia. Wyszłam na osiedlowy parking, by złapać powietrze, gdy nagle poczułam łzy. Gorzkie, zdradzieckie.
Wróciłam do swojej kawalerki. Usiadłam na rozkładanej sofie, wyjęłam stary telefon ze zdjęciami. Oto Kalina — malutka, z warkoczykami. Potem matura, dyplom z SGH, ślub w kościele św. Anny. A tu Lilka — uśmiecha się z wózka.
Całe moje życie w tych migawkach. Wszystko, dla czego żyłam. jeżeli teraz mówią „nie przychodź”, znaczy, iż mój czas minął. Spełniłam rolę. Teraz muszę nie przeszkadzać. Nie psuć im wizerunku. jeżeli będą potrzebować — zadzwonią. Może zadzwonią.
Minęły trzy tygodnie. Telefon zadzwonił o świcie.
— Mamo… — głupawy szept. — Przyjedź? Niania zwolniła się, teściowie… pokazali prawdziwe oblicze. A Marek poleciał z kumplami na narty w Alpy. Zostałam sama…
Zamilkłam na chwilę. Odpowiedziałam spokojnie:
— Wybacz, córeczko. Ale teraz nie mogę. Muszę… zadbać o siebie. Stać się „odpowiednią”, jak mówiłaś. Jak się uda — może przyjdę.
Odłożyłam słuchawkę. Uśmiechnęłam się pierwszy raz od miesięcy. Smutno, ale z godnością.