Lekcje ciszy

newsempire24.com 23 godzin temu

No słuchaj, jak Tomek wszedł do klasy, było ósma rano, a powietrze przesycone było zapachem wilgoci, szkolnych kanapek i starej kredy. Ciężka atmosfera wisiała jak gęsta mgła, a podłoga skrzypiała pod butami, jakby narzekała na zbyt wczesną porę. Zamknął drzwi i na chwilę zatrzymał wzrok na oknie. Za szybą mżył deszcz, krople zostawiały ślady na parapecie, jakby ktoś niedbale rozcierał szarą akwarelę. Październik za oknem był zimny, przenikliwy, i od tego w piersi pojawiała się tęsknota. Zimno było nie tylko na zewnątrz—wdarło się do środka, osiadając w kątach sali, w przerwach między spojrzeniami.

Uczniowie siedzieli cicho. Zbyt cicho. Nie tylko grzecznie, ale jakby zastygli, czujni, jakby przeczuwali nieszczęście albo już o nim wiedzieli.

Tomek przeszedł do tablicy, położył zniszczoną teczkę na biurku, strzepnął z ramion płaszcz, ale nie usiadł. Wydawało się, iż wszedł nie do znanej klasy, ale do pomieszczenia, gdzie właśnie stało się coś nieodwracalnego—i wszyscy bali się to nazwać. Nie odwracając się, powiedział:

— No dobrze. Kto mi wytłumaczy, dlaczego podręczniki wciąż są zamknięte?

Cisza. choćby ci, którzy zwykle wiercili się, szturchali sąsiada lub szeptali za zasłoną zeszytu, siedzieli nieruchomo, jakby ktoś wcześniej kazał im milczeć. W klasie zawisło napięcie jak napięta struna, gotowa pęknąć przy najmniejszym dotyku. Tomek się odwrócił. Wszystkie spojrzenia skierowane były nie na niego, ale w kąt—tam, gdzie przy oknie, na ostatniej ławce, siedziała Zosia Nowak.

Nie płakała. Tylko patrzyła przez okno, gdzie deszcz leniwie spływał po szybie, zostawiając mętne smugi. Jej twarz była nieruchoma, jakby wyrzeźbiona z wosku. Na ławce leżał dziennik, otwarty na pustej stronie, jakby chciała coś napisać, ale ręka odmówiła posłuszeństwa. Obok—długopis bez nakrętki, ten sam, którym nerwowo pstrykała podczas sprawdzianów. I nic więcej. Żadnego zeszytu, żadnego podręcznika, żadnego piórnika. Tylko plecak na podłodze, niedbale rozpięty, z wystającym rogiem jakiegoś papieru, jak niedokończona myśl utknięta w przeszłości.

Tomek poczekał. Potem powoli podszedł do niej. W biegu rzucił przez ramię:

— Reszta—otwiera fizykę. Zadanie trzecie, czytamy uważnie.

Usiadł obok Zosi. Nie drgnęła. Siedziała, jakby był cieniem, niewidzialnym.

— Co się stało?

— Nic—odpowiedziała ledwo słyszalnie. Głos miał kruchy, jak cienkie szkło, gotowe pęknąć przy najmniejszym nacisku. Każde słowo brzmiało, jakby mogło być ostatnim.

Nie nalegał. Po prostu został obok niej. W milczeniu. Potem nachylił się, ostrożnie wyjął z jej plecaka zeszyt i położył przed nią. Nie pytał, nie patrzył w oczy. Nie opierała się. Tylko jej dłonie leżały nieruchomo na kolanach, jak u posągu.

— Nowak—powiedział cicho—jeśli coś jest nie tak, możesz powiedzieć. Nie trzymaj tego w sobie. To nie znika. Tylko się nawarstwia, jak ciężar.

Zmarszczyła brwi. Usta delikatnie drgnęły. Odwróciła się do niego—ledwo, prawie niezauważalnie.

— A pan co powie? Jak wszyscy? *Jesteś silna, trzymaj się*? Albo zacznie wypytywać, co się dzieje w domu, dlaczego mama nie wstaje z łóżka? A potem doda: *Dzieciństwo to najlepszy czas, doceniaj je*? Śmieszne, prawda? Doceniać. Kłaść się spać i myśleć, żeby tylko nie słyszeć, jak płacze w pokoju obok. Albo jak sąsiad krzyczy i rzuca talerzami. Albo jak lodówka hałasuje, a w środku—tylko puste półki. To wg pana najlepszy czas?

Jej głos był spokojny, ale wyczerpany. Jakby powtarzała słowa, które wypowiedziała już tysiąc razy—w myślach, we snach, w samotności.

Tomek milczał. Spojrzał na jej dziennik, gdzie na marginesach były narysowane domy—samotne, bez światła w oknach. Jeden z nich był przekreślony, jakby się zawalił.

Cicho powiedział:

— Czasem milczenie to ucieczka. Ale nie ratunek.

Zosia podniosła wzrok. Nie było w nim łez. Tylko upór i zmęczenie—to, które nie przychodzi po jednej nieprzespanej nocy, ale po życiu zbyt ciężkim dla dziecięcego serca.

— Pan wie, jak to jest—wracać do domu i udawać, iż wszystko gra? Kiedy tata odszedł, mama się wyłączyła, a ty gotujesz zupę z tego, co zostało, bo nie ma choćby na chleb? I jeszcze się uśmiechać w szkole, bo trzeba, bo jeżeli nie ty, to kto? A potem słuchać, jak za ścianą krzyczą, i czekać, kiedy w końcu przyjedzie karetka, bo wiesz: prędzej czy później przyjedzie. Pan wie, jak to jest?

Mówiła cicho, ale jej głos dźwięczał jak napięta struna—nie z gniewu, ale z ciężaru tego, co zbyt długo nosiła w sobie.

Tomek patrzył na nią i milczał. Nie oczekiwała odpowiedzi.

— Mam trzynaście lat. A już wiem, iż nikt nie przyjdzie z pomocą. Wszyscy tylko mówią dobre słowa, kiwają głową, obiecują. A potem znikają. Nie chcę, żeby pan też zniknął. I nie trzeba mi litości. Litość to wtedy, gdy patrzysz z góry. Ja nie jestem niżej.

Skinął głową. Potem wstał.

— Nie patrzę z góry. I nie zniknę. Będę tu. Każdego dnia o ósmej. To wszystko, co mogę dać. A jeszcze—barszcz. Nie z powietrza.

Spuściła wzrok. Szybko, jakby bała się uwierzyć.

— Jaki barszcz?

— Z mięsem, burakami, kapustą. Prawdziwy. Ugotuję w domu. Przyniosę. jeżeli nie masz nic przeciwko.

— jeżeli pan przyniesie—powiedziała cicho—to pozmywam naczynia. Słowo.

Chciał coś jeszcze powiedzieć. Coś ważnego. Ale nie zrobił tego. Czasem milczenie to też obietnica, jeżeli jest w nim ciepło.

Na tablicy zaskrzypiała kreda. Ktoś z uczniów zaczął przepisywać zadanie. Życie toczyło się dalej—nie głośniej, nie ciszej, ale tak, jak umiało.

TZosia powoli otworzyła zeszyt i zaczęła coś zapisywać, jakby pierwszy raz od dawna miała coś ważnego do powiedzenia.

Idź do oryginalnego materiału