Lekkość ciężaru

newsempire24.com 20 godzin temu

Z pierwszego wejrzenia nikt by nie podejrzewał, iż z Mikołajem było coś nie tak. Wysoki, szczupły, z precyzyjną starannością w każdym ruchu, wyglądał jak człowiek, który ma życie pod kontrolą. Ubranie – zawsze nienaganne: ciemny płaszcz, wyprasowane koszule, buty wypastowane na błysk. Każde ranek zaczynał się tak samo: kawa z małej kawiarni w centrum Krakowa, lekki skinienie głową w stronę baristki, która znała jego zamówienie na pamięć, potem poranny jogging wzdłuż Wisły, gdzie mijał tego samego starszego pana w zniszczonej czapce, truchtającego swoją trasę. Następnie – praca w biurze projektowym, gdzie rysował plany budynków z taką dokładnością, jakby próbował zbudować dla siebie niezniszczalną fortecę, bez pęknięć i słabych punktów. Wszystko było idealne. Poza jednym.

Rano jego klatkę piersiową ściskało, jakby ktoś położył na niej zimny, granitowy głaz. Nie ból – po prostu ciężar, który utrudniał pełny oddech. Nie fizyczny, ale jakiś głęboki, jakby powietrze przesiąkło ołowiem, a w nim rozpuścił się lęk, bez przyczyny i nazwy. Świat wokół był taki sam: te same ulice, te same twarze, ten sam rytm. Ale w tej codzienności czaiło się coś złowieszczego, jakby każdy dzień powtarzał się nie z wyboru, ale z musu, przez bezwład, od której nie da się uciec. Mikołaj przyzwyczaił się do milczenia na ten temat. „Po prostu zmęczenie” – mówił sobie, unikając własnego spojrzenia w lustrze. Albo, w ostateczności, „pogoda”. To było prostsze niż grzebać w prawdzie. W czym dokładnie – nie wiedział. Albo bał się dowiedzieć.

W pracę szanowano. Nigdy nie przekraczał terminów, oddawał projekty na czas, idealnie dopracowane. jeżeli klient miał zastrzeżenia, Mikołaj w milczeniu poprawiał, nie okazując irytacji ani urazy. Nie dyskutował. Nie sprzeciwiał się. Po prostu usuwał i zaczynał od nowa, z tą samą chłodną precyzją. Cisza była jego tarczą. Cisza oznaczała kontrolę. Jeszcze w dzieciństwie nauczył się tej zasady. Zbyt szybko. Kiedy za głośne słowa następowały ciężkie kroki ojca i grobowa cisza za drzwiami pokoju matki. Kiedy nauczył się kaszleć bezdźwięcznie, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ten nawyk – rozpuszczać się, nie zostawiając śladu – wsiąkł w niego jak zapach starego domu. Prawie na zawsze.

Pewnego wieczoru, wracając do domu po wilgotnych ulicach, zauważył staruszkę pod drzwiami sąsiadki. Stała zgarbiona, bezskutecznie próbując trafić kluczem do zamka. Jej palce drżały, jakby słuchały nie jej, ale jakiegoś wewnętrznego zamętu. Mikołaj rozpoznał ją – Halina Nowak, samotna emerytka z pierwszego piętra. Ostatnich miesięcy prawie jej nie widział: ani na podwórku, ani na klatce schodowej. Jakby stała się cieniem, częścią starych murów. Podszedł, cicho zaoferował pomoc. W milczeniu podała mu klucze, jej wzrok był pusty, ale w tej pustce mignęła dziecięca wrażliwość, jak u dziecka zaskoczonego w połowie zabawy. Mikołaj poczuł, jak coś w nim drgnęło. Jej milczenie krzyczało głośniej niż słowa.

W jej mieszkaniu czuć było lekami i zwiędłymi kwiatami, powietrze było gęste, jak w pokoju, gdzie czas się zatrzymał. Pomógł jej usiąść w starym fotelu, delikatnie podtrzymując za łokieć, i już miał wyjść, gdy nagle szepnęła, patrząc w podłogę:

— A u pana w domu wieczorem świeci się światło?

Pytanie było dziwne, niemal absurdalne, ale ciąło jak nóż. Mikołaj nie odpowiedział. Nie potrafił. Wyszedł, ale następnego ranka, stojąc przed lustrem, po raz pierwszy zauważył własne oczy. Nie zmęczone, nie smutne – puste. Jakby nie zostało w nich nic poza odbiciem.

Pojechał do pracy, ale w połowie drogi skręcił. Wsiadł do autobusu i jechał bez celu, patrząc, jak za oknem migają szare kamienice, mokry asfalt, twarze przechodniów. W gwarze miasta – w urywkach rozmów, szumie opon, dzwonkach tramwajów – nagle przypomniał sobie ojca. Jak godzinami wpatrywał się w ścianę, jakby czekał na odpowiedź. Jak matka poruszała się po kuchni, nakładając uśmiech zimny jak grudniowy poranek. Jak w domu panowała cisza – nie przytulna, ale dźwięcząca, jak przed burzą, kiedy każdy dźwięk wydawał się zbędny. Mikołaj, jeszcze chłopiec, uznał, iż tak właśnie trzeba żyć. Nie hałasować. Nie przeszkadzać. Nie być widocznym. Nie być.

Wysiadł na nieznanym przystanku i powlókł się ulicami. Deszcz zostawił kałuże, ludzie spieszyli się, chowając pod parasolami. Szedł, aż zatrzymał się przed budynkiem, który rozpoznał. Szpital. Poradnia zdrowia psychicznego. Kiedyś przywieźli tu jego matkę. Miał czternaście lat i nikt nie wyjaśnił dlaczego. Powiedzieli – „nerwy”. Nie pytał. Przyniósł jej mandarynki w siatce, a ona patrzyła przez niego jak przez szybę, nie dotykając owoców. Wtedy przysiągł sobie: z nim tak nie będzie. Będzie silniejszy. Niewidzialny dla bólu.

Wszedł do recepcji. Zapach środków dezynfekujących uderzył w nozdrza, cisza była napięta jak struna. Spojrzał na tabliczki i po raz pierwszy w życiu powiedział głośno:

— Potrzebuję pomocy.

Nie krzyczał, nie płakał. Po prostu powiedział – równo, jak kreślił linię na projekcie. Ale w środku coś pękło, jak stara warstwa lodu, i po raz pierwszy od lat odetchnął trochę głębiej.

Minęły dwa miesiące. Wrócił do pracy. Te same ściany, ci sami współpracownicy, ta sama kawa z automatu. Ale coś się zmieniło. Teraz czasem zostawał po godzinach nie po to, by uciec w obowiązki, ale dlatego iż chciał dopracować projekt do perfekcji. Znów zaczął słuchać muzyki – nie jako tła, ale wsłuchując się, zamykając oczy, jakby uczył się na nowo czuć. Sprowadził kota – rudego, bezczelnego, który spał na jego rysunkach i budził go, szturchając mokrym nosem w policzek. Czasem wpadał do Haliny Nowak – posiedzieć przy herbacie, pogadać o starych filmach czy książkach, które oboje czytali za młodu. Coraz częściej się uśmiechała, a jej uśmiech**”A kiedy pewnego dnia kot przewrócił filiżankę z herbatą na nowy projekt, Mikołaj roześmiał się głośno – i ta chwila wydała mu się ważniejsza niż wszystkie wcześniejsze.”**

Idź do oryginalnego materiału