„Mama nas wyczerpuje” — zamarłam, kiedy to przeczytałam

newsempire24.com 3 dni temu

„Mama siedzi nam na karku” — gdy to przeczytałam, poczułam, jak krew stygnie mi w żyłach.

W moim dwupokojowym mieszkaniu przez długie lata mieszkał mój syn Marek wraz z rodziną. Zaraz po ślubie wtargnęli do mnie z walizkami i krzykiem: „Mamo, pobędziemy u ciebie tylko chwilę!”. Minęło ponad dziesięć lat. Towarzyszyłam im przy narodzinach każdego dziecka, przeżywałam choroby, nieprzespane noce i codzienny harmider, jakby w domu był dworzec kolejowy.

Synowa Kasia była na urlopie macierzyńskim raz, potem drugi, w końcu trzeci. Gdy dzieci chorowały, albo ona, albo ja brałyśmy zwolnienia i opiekowałyśmy się nimi na zmiany. O sobie nie myślałam w ogóle: pranie, płacz, pieluchy, odgrzewane kotlety i pobazgrane ściany. W środku — ani ciszy, ani chwili dla siebie, ani odpoczynku. Tylko wyrzuty: „Przecież jesteś babcią”.

Liczyłam dni do emerytury jak więzień do wyjścia na wolność. Wydawało się, iż wreszcie nadejdzie mój czas — choć trochę życia dla siebie. I rzeczywiście, pierwsze pół roku po przejściu na emeryturę było jak cud. Ale ta idylla nie długo trwała.

Codziennie wstawałam o szóstej, odwoziłam syna i synowy do pracy, wracałam, karmiłam wnuki, odprowadzałam jednego do przedszkola, drugiego do szkoły. Z najmłodszą bawiłam się w parku, potem gotowałam obiad, prałam, sprzątałam, a wieczorem — szkoła muzyczna, odrabianie lekcji, opowiadanie bajek na dobranoc. Wszystko co do minuty.

Czasem nocą, gdy dzieci w końcu zasypiały, pozwalałam sobie na luksus — sięgałam po książkę lub haft. To było moje ciche ukontentowanie. Pewnej nocy, przeglądając rzeczy, dostałam od syna SMS. Przeczytałam i oniemiałam.

„Mama siedzi nam na karku — pisał do kogoś — a my jeszcze musimy wydawać na jej leki”. Przeczytałam kilkakrotnie. Najpierw pomyślałam, iż to pomyłka. Ale niedługo stało się jasne: wiadomość nie była dla mnie. Te słowa wryły mi się w pamięć. Jak nóż w plecy.

Nic nie powiedziałam. Nie rozpętałam awantury, nie rozbeczałam się. Po cichu wynajęłam pokój w sąsiedniej dzielnicy. Powiedziałam im, iż wolę mieszkać sama — „będzie wygodniej”. Każdy czynsz pożerał niemal całą moją emeryturę. Żyłam z makaronu i herbaty, ale za to na swoim.

Dawniej, jeszcze przed emeryturą, kupiłam sobie laptop. Synowa zaśmiała się: „Tam, mamo, przecież ty choćby klawiszy nie rozróżniasz”. A ja się nauczyłam. Dzięki koleżance córki poznałam podstawy i zaczęłam wrzucać zdjęcia haftów do Internetu.

Najpierw tylko pokazywałam swoje prace, potem koleżanki z dawnej księżycowej zaczęły prosić, bym coś dla nich wyszyła. Potem — dla ich znajomych. Aż pewnego dnia sąsiadka zapytała, czy nauczę jej wnuczkę haftować za niewielką opłatą. Tak zyskałam pierwsze uczennice — trzy dziewczynki. Skromne pieniądze, ale uczciwe. I co najważniejsze — znów czułam się potrzebna, ale nie zobowiązana.

Nie prosiłam już syna o nic. Nie upokarzałam się. Nie dzwoniłam. Czasem widujemy się na rodzinnych uroczystościach, ale rozmawiamy tylko o pogodzie i przepisach. Nie chowam urazy. Po prostu nie potrafię żyć tam, gdzie jestem traktowana za ciężar.

Teraz mam własny mały kąt. Pachnie tu lawendą, a nie dziecięcymi skarpetami. Na ścianach wiszą moje obrazy, nie bazgroły wnuków. A w sercu — jeżeli nie spokój, to przynajmniej szacunek do samej siebie.

Nie chciałam wojny. Chciałam wdzięczności. Albo choćby szczerości. Ale jeżeli syn uważa, iż żyłam na jego koszt, niech teraz żyje beze mnie. A ja przeżyję bez niego.

Idź do oryginalnego materiału