Matka czworga dzieci została na starość zupełnie sama.
Macierzyństwo to największy dar, ale i najcięższa próba. Gdy stajemy się matkami, oddajemy wszystko bez reszty: zdrowie, czas, młodość, marzenia… Ale żadna z nas nie wie, jak dzieci odpłacą nam kiedyś. Czy będą blisko, gdy przyjdzie starość? Otoczą troską, gdy siły zaczną odchodzić? A może zostawią – z samymi wspomnieniami, zdjęciami i bólem, którego żadne lekarstwa nie ukoją.
Jadwiga Nowak całe życie biegała jak wiewiórka w kole. Pracowita, cicha, sama wychowywała czwórkę dzieci po śmierci męża w wypadku samochodowym. Najmłodsza córka nie miała choćby roku. Od tamtej pory nie było przy niej żadnego mężczyzny. Nie dlatego, iż nikt nie próbował – po prostu jej serce było zajęte dziećmi. Stały się sensem jej życia.
Jadwiga pracowała bez odpoczynku, łapała się każdego dodatkowego zajęcia: myła podłogi w przedszkolu, sprzedawała warzywa na targu, robiła na drutach na zamówienie. Wszystko dla dzieci. Sobie nie kupowała niczego zbędnego – nosiła te same buty przez kilka zim, zapominając o manicure i kinie. Całe życie – by jej dzieci były najedzone, ubrane, wykształcone.
Najstarsza, Kinga, skończyła medycynę, a potem wyjechała do Kanady – staż, potem stała praca. Tam wyszła za mąż, urodziła bliźniaki. Teraz ma swój dom, swoją rodzinę, swoje życie. Jadwidze wysyła kartki na święta i czasem zdjęcia przez telefon. Ale dzwoni rzadko. Zawsze zajęta. Jadwiga rozumie. W głębi duszy jest dumna.
Dwaj synowie – Marek i Wojtek – mieszkają we Wrocławiu. Miasto niedaleko, ale odległość nie ma znaczenia. Dzwonią raz na miesiąc, w odwiedziny nie przyjeżdżają. Ciągle brak czasu, ciągle sprawy. Jadwiga dowiaduje się o nich od sąsiadów, czasem z Facebooka. Nie narzeka. Cieszy się, iż im dobrze.
Najmłodsza, Ola, długo mieszkała z matką. Po szkole, studiach, wyszła za mąż i przeprowadziła się do Szczecina – mąż dostał tam mieszkanie po babci. Jadwiga ciężko zniosła rozstanie: to Ola była przy niej najdłużej. Dzwoni częściej, ale… w słowach czai się pośpiech, brak czasu, powrót do własnego życia.
Jadwiga od dawna nie wychodzi z domu. Serce szwankuje, nogi puchną, ciśnienie skacze. Ledwo dociera do sklepu, gotuje coś prostego. Czasem przyniosą zakupy sąsiedzi. Najczęściej pomaga jej Wanda – stara przyjaciółka. To ona woziła Jadwigę po lekarzach, załatwiała leki, wzywała karetkę, gdy było naprawdę źle.
Dzieci… Są, ale jakby ich nie było. Jadwiga nie ma do nich pretensji. Może to ona je takimi uczyniła – samodzielnymi, oderwanymi. Nie nauczyła ich prosić o pomoc, bo sama zawsze radziła sobie sama.
Ostatnio Ola zaproponowała, by zabrać matkę do siebie, ale mąż stanowczo się sprzeciwił: za ciasno, niewygodnie, starzy mają swoje domy opieki. Słowo za słowo – temat ucichł. Jadwiga nie nalegała. Nie chciała być ciężarem.
Teraz jej dni płyną jednakowo. Rano – modlitwa, tabletka, kubek herbaty. Potem cicha telewizja, druty, podlewanie kwiatów. I znowu cisza. Czasem telefon od Wandy, wizyta pielęgniarki. I każdego wieczoru – nadzieja. Może jutro ktoś przyjedzie? Zapuka do drzwi, przyniesie placek, usiądzie obok, weźmie za rękę…
Czasem sięga po stary album. Tam są jej dzieci. Małe, śmieszne, ukochane. Tam jest ona – młoda, piękna, z błyszczącymi oczami. Tam jest życie, które oddała bez reszty.
Jadwiga nie złości się. Nie narzeka. Tylko mówi:
— Kocham je wszystkie. Zawsze będę czekać. Dopóki serce bije – będę mieć nadzieję.
I tylko Bóg wie, ile dni zostało jej na czekanie, i czy one wszystkie jeszcze kiedyś zasiądą przy jednym stole.