Macierzyństwo to największy dar, ale także najcięższa próba. Gdy stajemy się matkami, oddajemy wszystko bez reszty: zdrowie, czas, młodość, marzenia… Ale żadna z nas nie wie, jak dzieci odpłacą nam kiedyś za to. Czy będą blisko, gdy przyjdzie starość? Otoczą troską, gdy siły zaczną słabnąć? A może zostawią — z samymi wspomnieniami, zdjęciami i bólem, którego nie ukoi żadne lekarstwo.
Jadwiga Piotrowska całe życie biegała jak wiewiórka w kołowrotku. Pracowita, cicha, sama wychowywała czwórkę dzieci po tym, jak jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Stało się to, gdy najmłodsza ledwie skończyła roczek. Od tamtej pory nie było w jej życiu żadnego mężczyzny. Nie dlatego, iż nie próbowali — po prostu jej serce było zajęte dziećmi. Stały się sensem jej życia.
Jadwiga pracowała bez wytchnienia, łapała się każdej dodatkowej pracy: sprzątała w przedszkolu, handlowała na targu, robiła na drutach dla znajomych. Wszystko dla dzieci. Dla siebie nie kupowała nic ponad konieczność — te same buty nosiła kilka zim, zapominając o manicure czy kinie. Całe życie — by jej dzieci były najedzone, ubrane, wykształcone.
Najstarsza córka, Katarzyna, skończyła studia medyczne, potem wyjechała do Kanady — najpierw staż, później stała praca. Tam wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci. Teraz ma własny dom, swoją rodzinę, swoje sprawy. Jadwidze przysyła kartki na święta i czasem zdjęcia w telefonie. Ale dzwoni rzadko. Zawsze zajęta. Jadwiga rozumie. W swoim sercu jest dumna.
Dwóch synów — Wojciech i Tomasz — mieszkają w Poznaniu. Miasto blisko, ale odległość tu nic nie znaczy. Dzwonią raz na miesiąc, nie zaglądają w odwiedziny. Zawsze coś pilnego, zawsze obowiązki. Jadwiga dowiaduje się o nich od sąsiadów, czasem z Facebooka. Nie narzeka. Cieszy się, iż im dobrze.
Najmłodsza, Wioletta, długo mieszkała z matką. Po szkole, po studiach, wreszcie wyszła za mąż i wyjechała do innego miasta — mąż dostał tam mieszkanie po babci. Jadwiga bardzo przeżyła rozstanie: to Wioletta była przy niej najdłużej. Teraz dzwoni częściej, ale… między słowami czuć: spieszy się, nie ma czasu, chce wrócić do swojego dorosłego życia.
Jadwiga od dawna nie wychodzi z domu. Serce szwankuje, nogi puchną, ciśnienie skacze. Ledwo dochodzi do sklepu, gotuje coś prostego. Czasem doniosą zakupy sąsiedzi. Najczęściej pomaga jej Zofia — dawna przyjaciółka. To ona woziła Jadwigę po lekarzach, załatwiała leki, wzywała pogotowie, gdy było naprawdę źle.
Dzieci… Wydaje się, iż są, ale jakby ich nie było. Jadwiga nie ma im tego za złe. Może sama je takimi wychowała — samodzielnymi, zdystansowanymi. Nie nauczyła ich prosić o pomoc, bo przez całe życie radziła sobie sama.
Niedawno Wioletta zaproponowała, by matka zamieszkała z nimi, ale jej mąż stanowczo się sprzeciwił: mówił, iż ciasno, niewygodnie, starzy powinni iść do domu opieki. Słowo po słowie — temat ucichł. Jadwiga nie nalegała. Nie chciała być ciężarem.
Teraz jej dni są takie same. Rano — modlitwa, tabletka, kubek herbaty. Później cicho włączony telewizor, druty, podlewanie kwiatów. I znowu cisza. Od czasu do czasu — telefon od Zofii, wizyta pielęgniarki. I każdego wieczoru — nadzieja. Może jutro przyjedzie któreś z dzieci. Zakołacze do drzwi, przyniesie placek, usiądzie obok, weźmie za rękę…
Czasem bierze do rąk stary album. Tam — jej dzieci. Małe, śmieszne, kochane. Tam — ona młoda, piękna, z błyszczącymi oczami. Tam — życie, które oddała bez reszty.
Jadwiga się nie złości. Nie narzeka. Tylko mówi:
— Kocham je wszystkie. Zawsze będę czekać. Dopóki serce bije — będę mieć nadzieję.
I tylko Bogu wiadomo, ile dni jej jeszcze zostało, by czekać, i czy kiedykolwiek znów zobaczy wszystkie swoje dzieci przy jednym stole.