Macierzyństwo to największy dar, ale i najcięższa próba. Gdy stajemy się matkami, oddajemy wszystko bez reszty: zdrowie, czas, młodość, marzenia… ale żadna z nas nie wie, jak dzieci nam się odwdzięczą. Czy będą blisko, gdy przyjdzie starość? Czy otoczą troską, gdy siły zaczną słabnąć? A może zostawią — z samymi wspomnieniami, zdjęciami i bólem, którego nic nie ukoi.
Halina Józefowska całe życie biegała jak wiewiórka w kołowrotku. Pracowita, cicha, sama wychowała czwórkę dzieci po tym, jak jej męża zabrała wypadkowa śmierć. Stało się to, gdy najmłodsza choćby roku nie miała. Od tamtej pory nie było przy niej żadnego mężczyzny. Nie dlatego, iż nikt nie proponował — po prostu serce zajęte było dziećmi. Stały się jej sensem życia.
Halina harowała bez dnia wolnego, łapała każdą dodatkową pracę: myła podłogi w przedszkolu, sprzedawała na targowisku, robiła na drutach na zamówienie. Wszystko dla dzieci. Dla siebie nie kupowała nic zbędnego — nosiła te same buty zimowe kilka sezonów, zapominając o manicure czy kinie. Całe życie — by jej dzieci były najedzone, ubrane, wykształcone.
Najstarsza, Kinga, skończyła akademię medyczną, a potem wyjechała do Niemiec — najpierw staż, potem stała posada. Tam wyszła za mąż, urodziła bliźniaki. Teraz ma swój dom, swoją rodzinę, swoje życie. Halinie przysyła kartki na święta i czasem zdjęcia przez komunikator. Ale dzwoni rzadko. Zawsze zajęta. Halina rozumie. W głębi serca jest dumna.
Dwaj synowie — Krzysztof i Tadeusz — mieszkają w Warszawie. Miasto niedaleko, ale odległość tu nic nie znaczy. Dzwonią raz na miesiąc, w odwiedziny nie przyjeżdżają. Zawsze coś pilnego, zawsze obowiązki. Halina dowiaduje się o nich od sąsiadów, czasem z portali społecznościowych. Nie narzeka. Cieszy się, iż im dobrze.
Najmłodsza, Aniela, długo mieszkała z mamą. Po szkole, studiach, wyszła za mąż i wyjechała do Poznania — mąż dostał tam mieszkanie po babci. Halinie bardzo brakowało: to Aniela była najdłużej blisko. Dzwoni częściej niż reszta, ale… między wierszami słychać: spieszy się, nie ma czasu, wraca do swojego dorosłego życia.
Halina od dawna nie wychodzi z domu. Serce szwankuje, nogi puchną, ciśnienie skacze. Ledwo dociera do sklepu, gotuje coś prostego. Czasem doniosą zakupy sąsiedzi. Najczęściej pomaga Jadwiga — jej dawna przyjaciółka. To ona woziła Halinę po lekarzach, załatwiała leki, wzywała pogotowie, gdy było naprawdę źle.
Dzieci… niby są, ale ich jakby nie było. Halina nie ma im tego za złe. Może to ona je takimi stworzyła — samodzielnymi, zdystansowanymi. Nie nauczyła ich prosić o pomoc, bo sama zawsze radziła sobie sama.
Ostatnio Aniela zaproponowała, by zabrać matkę do siebie, ale mąż stanowczo się sprzeciwił: ciasno, niewygodnie, starzy ludzie powinni iść do domu opieki. Słowo po słowie — temat zamknięty. Halina nie nalegała. Nie chciała być ciężarem.
Teraz jej dni wloką się jednakowo. Rano — modlitwa, tabletka, kubek herbaty. Potem telewizor przyciszony, druty, podlewanie kwiatków. I znowu cisza. Czasem telefon od Jadwigi, wizyta pielęgniarki. I każdego wieczoru — nadzieja. Może jutro ktoś przyjedzie? Zapuka do drzwi, przyniesie sernik, usiądzie obok, weźmie za rękę…
Czasem bierze do rąk stary album. Tam — jej dzieci. Małe, śmieszne, ukochane. Tam — ona młoda, piękna, z błyszczącymi oczami. Tam — życie, które oddała bez reszty.
Halina nie złości się. Nie narzeka. Tylko mówi:
— Kocham je wszystkie. Zawsze będę czekać. Dopóki serce bije — będę mieć nadzieję.
I tylko Panu Bogu wiadomo, ile dni jej jeszcze zostało, by czekać… i czy kiedykolwiek zobaczy wszystkie swoje dzieci przy jednym stole.