Mąż wyjechał na wakacje, gdy zostałam sama z bólem, zmęczeniem i niemowlęciem.

polregion.pl 21 godzin temu

Mąż wyjechał nad morze zaraz po moim porodzie. A ja zostałam sama — z bólem, zmęczeniem i niemowlakiem na rękach.

Z Antonim tworzyliśmy młodą rodzinę. Pobraliśmy się rok temu, na fali pierwszego zauroczenia, naiwnych marzeń i ślepej wiary, iż damy sobie ze wszystkim radę. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat, on dwadzieścia jeden. Żyliśmy, jak się dało — w wynajętym mieszkaniu w Krakowie, oszczędzaliśmy na wózek i śpioszki, odliczaliśmy dni do porodu i wierzyliśmy, iż dziecko zbliży nas do siebie, wzmocni nasz związek. Ale stało się inaczej.

Tydzień temu urodziłam. Malutki, pomarszczony, ciepły kłębuszek, który od razu wypełnił moje życie nieprzespanymi nocami, strachem, mlekiem modyfikowanym i płaczem dziecka. Wróciłam do domu z synkiem na rękach, cała obolała, nie mogłam choćby normalnie usiąść, nogi się uginały, ciało trzęsło. A następnego dnia mężczyzna spokojnie oznajmił:
— Jutro lecę do Turcji.

Najpierw nie zrozumiałam. Spojrzałam na niego i zapytałam jeszcze raz:
— Gdzie lecisz?

— No, last minute, Krzyś z pracy mi polecił. Za grosze, praktycznie za darmo. Trzeba łapać. Cały rok harowałem jak wół, chociaż trochę słońca mi się należy. I tak wy z małym na razie tylko śpicie i jecie, odpoczniecie beze mnie.

Mówił to tak zwyczajnie, jakby chodziło o wyjście do sklepu. A ja stałam, kołysząc dziecko, w poporodowej bieliźnie, z oczami pełnymi rozpaczy. Nie zdążyłam choćby zrozumieć, iż on już wszystko postanowił. Nie zapytał, nie poradził się, po prostu postawił mnie przed faktem.

— A co z nami? — spytałam wtedy.
— No przecież i tak tylko śpicie i jecie. gwałtownie wrócę, na siedem dni. Odpocznę i wrócę. Nie martw się, dasz radę.

Te słowa paliły. Nie umiałam wytłumaczyć, iż nie daję rady. Że co chwilę walczę ze strachem — a nuż nie oddycha, a nuż gorączka, a nuż robię coś źle. Że boję się budzić w ciszy i boję się zasypiać, bo nie mam siły, ale też nie mogę spać. Że marzę tylko o tym, żeby ktoś podał mi szklankę wody. Zapytał: „Jak się czujesz?”. Przytulił.

A on… wyleciał. Przysyłał zdjęcia z plaży: oto on na leżaku z drinkiem, oto morze, oto palmy. Ani słowa o synku. Ani jednego pytania: jak tam, czego ci trzeba?

Płakałam. Cicho, żeby nie obudzić dziecka. Mama powiedziała:
— Ciesz się, iż jest tam. Mój w twoich czasach upijał się do nieprzytomności. Lepiej, żeby był na wakacjach, niż lał wódę.

Przyjaciółka podtrzymała mnie na duchu po swojemu:
— Przynajmniej nie szłaś sama ze szpitala. Mnie nikt nie odebrał. Do domu jechałam sama, z torbami i noworodkiem. U ciebie jeszcze nie jest najgorzej.

Ale te słowa nie przynosiły ulgi. Nie czułam się szczęśliwa. Czułam się zraniona. Nie potrzebowałam wyjazdu, nie potrzebowałam zdjęć z morza. Potrzebowałam jego ramienia. Jego ręki. Jego obecności.

I może kiedyś wybaczę. Ale czy zapomnę? Wątpię. Bo w najtrudniejszym, najbardziej przerażającym momencie mojego życia zostałam sama. A on… tak wybrał.

Idź do oryginalnego materiału