Mój mąż znika między pracą a matką, a ja tonę w samotności…
Od ponad roku żyję jak pustelnica. Owszem, formalnie jestem mężatką, mam dziecko, dom, ale mój mąż… go po prostu nie ma. Albo siedzi w biurze do późna, albo zjawia się u swojej matki. Najgorsze, iż on nie widzi w tym problemu. Ani odrobiny zrozumienia, ani śladu empatii. Dla niego wszystko gra: pracuje, pomaga mamie, a do domu wpada tylko przespać się.
Znajomi powtarzają: „Poczekaj, jak skończy się urlop macierzyński, wszystko się ułoży”. Ale ja wiem, iż to nie w urlopie rzecz. Po prostu wreszcie przestałam udawać. Otworzyłam oczy. Wcześniej tłumaczyłam go przed sobą — zmęczony, trudna praca — ale teraz… teraz widzę, jak moja rodzina powoli się rozpada.
Mieszkamy w Łodzi, w zwykłym dwupokojowym mieszkaniu. Ja jestem na urlopie macierzyńskim z małym synkiem. Mąż, Bartosz, pracuje w dużej firmie spedycyjnej — niedawno dostał awans. Od tej pory niemal zniknął z domu. Wraca koło północy, rano znika i tak w kółko. A gdy nie pracuje — wtedy jego „drugi adres”, mieszkanie matki.
Jadwiga, jego mama, po porodzie zaczęła go regularnie „wciągać” pod pięknie brzmiącymi predueudami: usterka w gniazdku, cieknący kran, drzwi się zacięły. Gdyby to były sporadyczne sprawy, pół biedy, ale to stało się rutyną. A parę miesięcy temu nagle postanowiła zrobić remont. I to akurat teraz, gdy syn ledwo zipie pod natłokiem obowiązków po awansie. I, co ciekawe, remont finansuje mój mąż. My? Wystarcza nam do ważnego na resztki z pensji. Zasiłki — śmieszne, ledwo na pieluchy.
Kiedy Bartek miał urlop, proponował, by remont zrobić wtedy. Ale ona odmówiła: „Nie trzeba, wszystko jest w porządku”. A teraz? Nagle wszystko się wali, tapety odchodzą, sufit krzywy… I tak mój mąż spędza u niej weekendy. Za każdym razem to samo: „Tylko na chwilę wpadnę”. A wraca po północy. Nie wiem już, kto jest najpękudszą kobietą w jego życiu — ja, czy jego matka.
O wnuku Jadwiga też się dopytuje… przez syna. Nigdy nie spytała mnie, nie zaproponowała pomocy, nie przyszła pobawić się z dzieckiem, żebym choć odetchnęła. Za to wydaje rozkazy: „Bartek, zajrzyj, musisz pomóc z szafką, potem z glazurą”.
Jestem zmęczona. Zmęczona samotnością mimo formalnego małżeństwa. Zmęczona patrzeniem, jak synek wyciąga rączki do taty, a ten, nie rozbierając się, idzie pod prysznic, je w milczeniu i pada spać. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, iż potrzebujemy rodziny, nie wiecznego zabiegania o aprobatę matki. A on tylko macha ręką:
— Przecież nie uciekam do innych kobiet, pieniądze zostawiam, czego jeszcze chcesz? Mam rzucić pracę?
Tak, zostawia pieniądze. Ale pieniądze mogę zarobić sama. Tylko nie mogę dać synowi ojca, który wiecznie jest „zajęty” u babci. Nie potrzebuję bankomatu. Potrzebuję męża. Partnera. Przyjaciela. Ojca dla dziecka.
A tymczasem siedzę w tym mieszkaniu, wśród zabawek, pieluch i niekończącego się zmęczenia. I czuję się porzucona. Zapomniana. Samotna. Choć na palcu wciąż ślubna obrączka…