Dziennik osobisty, 15 grudnia
Śnieg padał za oknami mojego apartamentu w wieżowcu Morison w Warszawie. Zegarek na biurku wskazywał 23:47, ale Krzysztof Morison, 32-letni miliarder, nie miał zamiaru iść spać. Przywykłem do samotnych nocy wypełnionych pracą to dzięki nim potroiłem majątek odziedziczony po rodzicach w zaledwie pięć lat.
Przeciągnąłem dłonią po zmęczonych oczach, wpatrując się w migoczące światła miasta. Ostatni raport finansowy na laptopie zaczynał się rozmazywać. Potrzebowałem powietrza. Włożyłem włoski płaszcz z kaszmiru i zszedł do garażu, gdzie czekał mój Aston Martin. Noc była wyjątkowo mroźna, choćby jak na grudzień w Warszawie. Termometr w aucie pokazywał -10°C.
Jechałem bez celu, wsłuchując się w równy pomruk silnika. Myśli krążyły wokół liczb, wykresów i samotności, która ostatnio stała się moim codziennym towarzyszem. Anna, moja gosposia od ponad dziesięciu lat, uparcie twierdziła, iż „potrzebuję miłości”. Ale po fiasku związku z Wiktorią, kobietą z wysokich sfer zainteresowaną tylko moim kontem, postanowiłem skupić się wyłącznie na biznesie. Nie zauważyłem, kiedy znalazłem się koło Łazienek Królewskich.
Park był pusty o tej porze. Tylko kilku pracowników miejskich krzątało się przy latarniach. Grube płatki śniegu tworzyły niemal nierealny krajobraz. „Może spacer pomoże”, mruknąłem do siebie. Gdy wysiadłem, zimne powietrze ukłuło twarz jak drobne igiełki. Moje włoskie buty zapadały się w śnieg, pozostawiając ślady, które natychmiast znikały pod nową warstwą bieli.
Słyszałem tylko skrzypienie własnych kroków. A potem coś jeszcze. Najpierw myślałem, iż to wiatr. Ale to był inny dźwięk. Płacz.
Zatrzymałem się, nasłuchując. Z placu zabaw dobiegł kolejny, wyraźniejszy już szloch. Serce zaczęło mi walić, gdy ostrożnie podszedłem w tamtą stronę. Karuzele i zjeżdżalnie wyglądały jak upiorne kształty w świetle latarni.
Za zasypanymi krzakami leżała dziewczynka. Mogła mieć najwyżej sześć lat. Miała na sobie tylko cienką kurtkę, zupełnie nieodpowiednią na taki mróz. Ale najbardziej wstrząsnęło mną to, co przyciskała do piersi dwa małe zawiniątka.
„Dzieci, Boże!” padłem na kolana w śniegu. Dziewczynka była nieprzytomna, jej usta miały przerażający, siny kolor. Puls był słaby, ale wyczuwalny. Niemowlęta zaczęły głośniej płakać. Bez wahania zdjąłem płaszcz i owinąłem nim całą trójkę.
Dzwonię do doktora Nowaka: „To nagły wypadek. Znalazłem troje dzieci w parku. Jedno nieprzytomne”. Potem do Anny: „Przygotuj trzy ciepłe pokoje. Dziewczynka około sześciu lat i dwoje niemowląt”.
Ostrożnie wziąłem je na ręce. Dziewczynka była przerażająco lekka. Niemowlęta, prawdopodobnie bliźnięta, miały może pół roku. W aucie włączyłem ogrzewanie na pełną moc i ruszyłem do willi na obrzeżach miasta.
Willę Morisonów trzypiętrową, neoklasycystyczną rezydencję o powierzchni 1800 m² oświetlały już wszystkie okna. Anna czekała w drzwiach w swoim szlafroku. „Jezu” wykrztusiła, widząc mój ciężar.
Pokój różowy, nazwany tak od pastelowych ścian, był najprzytulniejszym pomieszczeniem w domu. Położyłem dziewczynkę na łóżku z baldachimem, podczas gdy Anna zajęła się niemowlętami. „Doktor zaraz przyjedzie”, zapewniłem.
Doktor Nowak, 60-letni lekarz rodzinny Morisonów, zbadał dziewczynkę: „Lekka hipotermia. Kilka godzin więcej i…” Nie dokończył. Pani Kowalska, pielęgniarka, zajęła się bliźniętami: „To niesamowite tylko lekko zmarznięte. Starsza musiała je chronić własnym ciałem”.
Około trzeciej nad ranem dziewczynka zaczęła się ruszać. Nagle otworzyła szeroko zielone oczy i próbowała usiąść. „Spokojnie, mała” powstrzymałem ją delikatnie. „Jesteś bezpieczna.”
„Niemowlęta!” krzyknęła panicznie. „Gdzie są Majka i Jasio?”
„Są obok. Śpią. Anna i pielęgniarka się nimi zajmują.”
„Gdzie… gdzie ja jestem?” szepnęła.
„W moim domu. Nazywam się Krzysztof Morison. Znalazłem was w parku.” Wahała się, gryząc wargę.
„Jak masz na imię?” spytałem.
„Lilka” odpowiedziała tak cicho, iż ledwo usłyszałem.
Lilka. Piękne imię. Miała sześć lat. Bliźnięta Majkę i Jasia. Gdy wspomniała o dzieciach, znów wpadła w panikę. „Nie mogę wracać! On im zrobi krzywdę! Ten zły tata!”
Anna weszła z gorącą czekoladą. Lilka zaczęła płakać. „Jesteś głodna?” spytała Anna łagodnie. Brzuch dziewczynki odpowiedział głośnym burczeniem.
„Od dawna nie jadłam” przyznała zawstydzona.
Gdy piła czekoladę, zauważyłem niepokojące szczegóły: żółtawe siniaki na rękach, zapadnięte policzki.
„Twoja mama śpiewała wam?” spytałem, gdy zjadła zupę.
Lilka zastygła. „Ona… ona już nie może śpiewać.”
Wieczorem, gdy dzieci spały, Anna powiedziała: „Nigdy nie widziałam cię takiego. Te dzieci coś w tobie obudziły.”
Następnego dnia zatrudniłem detektywa Tomasza Pawłowskiego. Miał dyskretne biuro na trzecim piętrze starej kamienicy.
„Robert i Klara Mathewsowie” wyjaśnił. „Ona była nauczycielką muzyki. Zginęła w wypadku samochodowym dwa miesiące temu. Ale są nieścisłości.”
Pokazał policyjne raporty. 17 wezwań na przemoc domową w ciągu pięciu lat. Żadnego aresztowania. Lilka trafiała dwa razy na ostry dyżur: złamana ręka, wstrząśnienie mózgu.
„Robert ich szuka” ostrzegł Tomasz.
Tymczasem w willi Lilka budziła się z krzykiem: „Widziałam go! Zabiera Majkę i Jasia!”
Zatrudniłem ochronę. Willa stała się twierdzą. Pewnego dnia Lilka narysowała naszą rodzinę: ja, ona, bliźnięta i Anna.
„Jesteśmy rodziną” szepnąłem, czując łzy.
Ale Robert był coraz bliżej. Pewnej nocy system
















