Mam 35-letniego syna, który wciąż mieszka w moim domu i obciąża mnie finansowo. Przyjaciele radzą, abym go wyrzuciła, ale nie wiem, jak się na to zdobyć.
Nazywam się Elżbieta Nowak i mieszkam w Płocku, gdzie mazowieckie uliczki są pełne spokoju. Dziś rano znów obudziłam się przed budzikiem, aby posprzątać dom, zanim mój syn Piotr wstanie. Ma 35 lat i cały ten czas spędza pod moim dachem. W kuchni piętrzy się stos brudnych naczyń, w salonie jego rzeczy są porozrzucane, przypominając mi, iż utkwił tutaj na zawsze. Jakby ktoś nacisnął pauzę w życiu i zapomniał wyłączyć telewizor. Chcę mu powiedzieć: „Czas zacząć żyć na własny rachunek”, ale za każdym razem słowa znikają, a serce ściska się ze strachu.
Gdy Piotr był mały, wychowywałam go sama. Mąż nas opuścił, pozostawiając mi role matki, ojca i żywiciela rodziny. Martwiłam się o każdą jego ranę na placu zabaw, o każdą dwóję w szkole. Robiłam wszystko, by czuł się bezpiecznie w naszym domu. Lata mijały, a ta ochrona stała się jego klatką. Dorósł ciałem, ale duszą pozostał dzieckiem, schowanym pod moimi skrzydłami. Sama nie zauważyłam, jak zmieniłam go w wiecznego chłopca, który oczekuje, iż zawsze wszystko załatwię.
Pewnego dnia znajoma poprosiła o pomoc w przeprowadzce starych mebli. Zawołałam Piotra: „Synu, pomóż!” Ale on tylko wzruszył ramionami: „Mamo, mam swoje sprawy, może innym razem?” — i zanurzył się w komputerze, oddając się swoim niekończącym się grom. Ten moment stał się lustrem naszego życia: jestem gotowa zrobić dla niego wszystko, a on żyje w iluzji, iż mama zawsze pomoże. Przyjaciele jednogłośnie twierdzą: „Elka, to twój dom, twoje zasady! Wyrzucenie go to jedyny sposób, inaczej nigdy nie zacznie pracować i żyć samodzielnie”. Ich słowa przeszywają prawdą, ale gdy wyobrażam sobie, iż zamykam za nim drzwi, wewnętrznie zamarzam. To przecież ten sam chłopiec, który przybiegał do mnie z rozbitymi kolanami, płakał gdy go w szkole dokuczali, czekał na mnie po pracy, by wspólnie zjeść kolację.
Widzę jak staję się zrzędliwą staruchą. Każdego ranka marudzę: „Znowu śmieci niewyniesione, znowu rzeczy porozrzucane po całym domu”. Instynkt macierzyński walczy z przemęczeniem wynikającym z tego, iż wszystko robię sama. Piotr nie pracuje na stałe — dorabia, ale gwałtownie się zniechęca. Pieniądze, jeżeli się pojawiają, idą na jego rozrywki. Wstydzę się liczyć grosze, wstydzę się, iż nie mogę pomóc mu w większym zakupie, ale jeszcze bardziej boli mnie, iż choćby nie próbuje ulżyć mi w życiu.
Kilka dni temu zdecydowałam się na rozmowę. „Piotrze, musimy coś zmienić — powiedziałam drżącym głosem. — Czas mija, a ty stoisz w miejscu. Nie jestem wieczna, co będzie, gdy mnie zabraknie?” Zmarszczył brwi, wstał bez słowa, trzasnął drzwiami i zamknął się w swoim pokoju. Nie udało mi się z nim porozmawiać, a we mnie pozostało poczucie, iż go zdradzam, burzę miłość budowaną od jego pierwszych kroków. Ale myśli nie dają mi spokoju: może przyjaciele mają rację? Może czas go puścić, choćby jeżeli to złamie mi serce? Inne matki mają dzieci w jego wieku, które dawno założyły rodziny i wychowują własne pociechy, a ja wciąż gotuję mu zupy, prasuję koszule i słucham pustych obietnic, iż „jutro” wszystko się zmieni. To „jutro” przeciągnęło się na lata, a bez mojego kroku nic się nie zmieni.
Czasami myślę, iż nie chodzi o „wyrzucenie”, ale o znalezienie słów, które obudzą w nim chęć do samodzielnego życia. Ale jak je dobrać, żeby nie zranić? On jest wrażliwy, w nim tkwią góry lęków i żalów, a może to moja nadmierna opiekuńczość przywiązała go do tego domu. Ale ja też jestem człowiekiem — jestem zmęczona, chcę spokoju, chcę żyć bez wiecznej odpowiedzialności za dorosłego syna. Dziś, stojąc przy zlewie, wspominałam, jak mały Piotr pomagał mi układać produkty na półkach. Miał wtedy z pięć lat, starał się z całych sił, choć niezdarnie. Wtedy byliśmy drużyną, rodziną. A teraz jest ciężkim kamieniem na moich plecach i nie wiem, jak go zrzucić.
Czas jest nieubłagany. Wierzę, iż pewnego dnia Piotr znajdzie w sobie siłę, by wejść w świat, gdzie nie będzie mojej poduszki bezpieczeństwa, gdzie będzie musiał stanąć na własnych nogach. Ale do tego potrzebuję odwagi na krok, którego boję się najbardziej na świecie. Jak zebrać w sobie tę odwagę? Nie wiem. Ale rozumiem: to nie jest okrucieństwo, ale mój obowiązek — dać mu szansę dorosnąć, choćby jeżeli to będzie nas kosztować łzy i wzajemne pretensje. Kiedy w końcu mu to powiem, nie mogę przewidzieć, co się stanie. Może wyjdzie, trzaskając drzwiami, i przeklnie mnie za „zdradę”. Może znajdzie wolność i po latach powie „dziękuję”. Ale wiem jedno: nie mogę dłużej ciągnąć tego wozu bez końca. Ta myśl — mieszanka strachu i ulgi — uderza we mnie jak młot. Miłość matki to nie tylko troska, ale i umiejętność powiedzenia na czas: „Idź własną drogą”. I muszę to zrobić — dla niego i dla siebie.