Mój 35-letni syn wciąż mieszka ze mną, a znajomi radzą się go pozbyć, jednak brakuje mi odwagi.

polregion.pl 2 dni temu

Nazywam się Anna Kowalska i mieszkam w Płocku, gdzie malownicze uliczki Mazowsza wiją się wzdłuż Wisły. Dziś rano znów wstałam przed budzikiem, by posprzątać dom, podczas gdy mój syn, Rafał, jeszcze spał. Ma 35 lat i od wieków mieszka ze mną pod jednym dachem. W kuchni piętrzą się sterty brudnych naczyń, a w salonie walają się jego stare rzeczy, niczym pamiątki na to, iż utknął tutaj na zawsze. Jakby ktoś zatrzymał jego życie i zapomniał wyłączyć telewizor. Chcę mu powiedzieć: „Czas żyć własnym życiem”, ale za każdym razem słowa grzęzną mi w gardle, a serce kurczy się z lęku.

Gdy Rafał był mały, sama go wychowywałam. Mąż nas zostawił, pozostawiając mi role matki, ojca i żywiciela. Przejmowałam się każdym jego zadrapaniem na placu zabaw i każdą dwóją w szkole. Robiłam wszystko, by czuł się bezpiecznie w naszym domu. Lata mijały, a ta ochrona stała się dla niego klatką. Dorósł ciałem, ale duszą pozostał dzieckiem, które schroniło się pod moim skrzydłem. Sama nie zauważyłam, jak zmieniłam go w wiecznego chłopca, czekającego, aż mama wszystko rozwiąże.

Pewnego dnia przyjaciółka poprosiła, bym pomogła przewieźć stare meble. Zawołałam Rafała: „Synu, pomożesz?” Ale on tylko wzruszył ramionami: „Mamo, mam sprawy, może innym razem?” — i pogrążył się w bezkresnych grach komputerowych. Ten moment stał się dla mnie lustrem naszej sytuacji: jestem gotowa na wszystko dla niego, a on żyje w iluzji, iż mama zawsze pomoże. Przyjaciele jednogłośnie powtarzają: „Anka, to Twój dom, Twoje zasady! Wyrzucenie go to jedyne wyjście, inaczej nigdy nie zacznie pracować i żyć na własny rachunek”. Ich słowa kaleczą prawdą, ale gdy wyobrażam sobie, iż zamykam za nim drzwi, czuję, jak wewnątrz wszystko zamarza. To przecież ten sam chłopiec, który biegł do mnie z rozbitymi kolanami, płakał, gdy go przezywano w szkole, czekał na mnie z pracy, by razem zjeść kolację.

Widzę, jak staję się marudną staruszką. Każdego ranka mruczę pod nosem: „Znowu nie wyniósł śmieci, znowu porozrzucał rzeczy po całym domu”. Instynkt macierzyński walczy z zmęczeniem, które niesie ze sobą fakt, iż wszystko robię sama. Rafał rzadko pracuje na stałe — dorywczo, ale gwałtownie traci zapał. Pieniądze, jeżeli się pojawiają, znikają na jego rozrywki. Wstyd mi liczyć każdy grosz, wstyd, iż nie mogę pomóc mu w większym zakupie, ale jeszcze bardziej boli, iż on choćby nie próbuje mi ulżyć.

Kilka dni temu zebrałam się na odwagę, by z nim porozmawiać. „Rafał, coś trzeba zmienić — powiedziałam drżącym głosem — Czas leci, a Ty stoisz w miejscu. Nie jestem nieśmiertelna, co będzie, gdy mnie zabraknie?” Zmarszczył brwi, wstał, trzasnął drzwiami i zamknął się w swoim pokoju. Dialog nie wyszedł, a w moim wnętrzu osiadło poczucie, jakbym go zdradzała, niszcząc tę miłość, którą budowałam od pierwszych jego kroków. Ale myśli nie dają mi spokoju: a może przyjaciele mają rację? Może czas go puścić, choćby jeżeli to rozerwie mi serce? Inne matki już mają wnuki, a ja wciąż gotuję mu obiady, prasuję koszule i słucham pustych obietnic, iż „jutro” wszystko się zmieni. To „jutro” rozciąga się na lata i bez mojego kroku nic się nie zmieni.

Czasami myślę, iż nie chodzi o „wyrzucenie”, ale o znalezienie słów, które rozbudzą w nim pragnienie samodzielnego życia. Ale jak je dobrać, by go nie zranić? On jest wrażliwy, wewnątrz niego jest góra lęków i urazów, a moja nadmierna troska przykuła go do tego domu. Ale ja też jestem człowiekiem — jestem zmęczona, pragnę spokoju, życia bez wiecznego ciężaru odpowiedzialności za dorosłego syna. Dziś, stojąc przy zlewie, wspominałam, jak mały Rafał pomagał mi układać zakupy na półkach. Miał wtedy pięć lat, starał się z całych sił, choć niezdarnie. Byliśmy wtedy zespołem, rodziną. A teraz on jest ciężkim kamieniem na moich barkach i nie wiem, jak go zrzucić.

Czas jest nieubłagany. Wierzę, iż pewnego dnia Rafał znajdzie w sobie siłę, by wejść w świat, gdzie nie będzie mojej poduszki bezpieczeństwa, gdzie będzie musiał stanąć na własnych nogach. Ale by to się stało, muszę zdobyć się na krok, którego boję się najbardziej na świecie. Jak znaleźć w sobie odwagę? Nie wiem. Rozumiem, iż to nie okrucieństwo, ale mój obowiązek — dać mu szansę na dorosłość, choćby jeżeli będzie nas to kosztować łzy i wzajemne pretensje. Kiedy w końcu mu wszystko powiem, nie mogę przewidzieć, co będzie. Może odejdzie, trzaskając drzwiami, i przeklnie mnie za „zdradę”. Może odnajdzie wolność i po latach powie „dziękuję”. Ale wiem na pewno: nie mogę już dłużej ciągnąć tego ciężaru. Ta myśl — mieszanka strachu i ulgi — bije w mojej piersi niczym młot. Matczyna miłość to nie tylko troska, ale także umiejętność powiedzenia na czas: „Idź swoją drogą”. I muszę to zrobić — dla niego i dla siebie.

Idź do oryginalnego materiału