Mój dorosły syn wciąż mieszka w moim domu i nie wiem, jak się z tym uporać.

newsempire24.com 2 dni temu

Nazywam się Katarzyna Nowak, mieszkam w Toruniu, gdzie kujawsko-pomorskie uliczki splatają się nad brzegiem Wisły. Dziś rano znów wstałam przed budzikiem, aby posprzątać dom, gdy mój syn Michał jeszcze spał. Ma 35 lat i mieszka ze mną już od wieków. W kuchni piętrzyły się stosy brudnych naczyń, a w salonie jego stare rzeczy były rozsiane, jakby życie utknęło na pauzie, a ktoś zapomniał wyłączyć telewizor. Chcę mu powiedzieć: „Czas zacząć żyć na własną rękę”, ale za każdym razem słowa grzęzną mi w gardle, a serce ściska strach.

Gdy Michał był mały, wychowywałam go sama. Mąż nas zostawił, a ja musiałam być dla niego matką, ojcem i żywicielką. Martwiłam się o każdą jego rankę na placu zabaw, o każdą dwóję w szkole. Robiłam wszystko, by czuł się bezpiecznie w naszym domu. Lata mijały, a to poczucie bezpieczeństwa stało się klatką dla niego. Dorósł fizycznie, ale dusza pozostała dzieckiem schowanym pod moim skrzydłem. Nie zauważyłam, jak uczyniłam go wiecznym chłopcem, który oczekuje, iż mama wszystko za niego załatwi.

Kiedyś koleżanka poprosiła mnie o pomoc w przeniesieniu starego mebla. Poprosiłam Michała: „Synu, pomożesz?” Ale on tylko wzruszył ramionami: „Mamo, mam swoje sprawy, może innym razem?” – i pogrążył się w komputerze, grając w niekończące się gry. Ten moment stał się zwierciadłem naszego życia: jestem gotowa zrobić dla niego wszystko, podczas gdy on żyje w złudzeniu, iż mama zawsze go wesprze. Znajomi mówią jednym głosem: „Kasia, to twój dom, twoje zasady! Wyrzucenie go to jedyne wyjście, inaczej nigdy nie zacznie pracować i myśleć samodzielnie”. Ich słowa są bolesną prawdą, ale jak tylko wyobrażam sobie, iż zamykam za nim drzwi, lodowacieję od środka. To przecież ten sam chłopiec, który biegł do mnie z rozbitymi kolanami, płakał, gdy go dokuczali w szkole, i czekał, aż wrócę z pracy, by zjeść wspólnie kolację.

Zauważam, iż staję się zgorzkniałą staruszką. Każdego ranka mamroczę: „Znowu śmieci nie wyniósł, znowu rzeczy porozrzucane po całym domu”. Instynkt macierzyński walczy z zmęczeniem, bo cały ciężar noszę na swoich barkach. Michał nie pracuje na stałe – dorabia, ale gwałtownie traci zainteresowanie. Pieniądze, jeżeli się pojawią, idą na jego rozrywki. Wstyd mi liczyć grosze, wstyd, iż nie mogę pomóc mu w większych zakupach, ale jeszcze bardziej boli mnie, iż on nie próbuje ulżyć mi w życiu.

Kilka dni temu zdobyłam się na rozmowę. „Michał, coś trzeba zmienić” – powiedziałam drżącym głosem. „Czas mija, a ty stoisz w miejscu. Nie jestem wieczna, co będzie, gdy mnie zabraknie?” Zmarszczył brwi, wstał bez słowa, trzasnął drzwiami i zamknął się w swoim pokoju. Nasza rozmowa nie wyszła, a duszę ogarnęło uczucie, jakbym go zdradzała, niszczyła tę miłość, którą zbudowałam od jego pierwszych kroków. Jednak te myśli nie dają mi spokoju: może znajomi mają rację? Może nadszedł czas, aby dać mu wolność, choćby jeżeli to będzie kosztowało nas łzy i wzajemne pretensje? Inne kobiety w jego wieku mają już swoje rodziny, wychowują dzieci, a ja wciąż gotuję mu zupy, prasuję koszule i słucham pustych obietnic, iż „jutro” coś się zmieni. To „jutro” rozciągnęło się przez lata i bez mojego kroku nic się nie zmieni.

Czasem myślę, iż chodzi nie o „wyrzucenie”, ale znalezienie słów, które w nim rozbudzą chęć samodzielnego życia. Jak jednak dobrać je, żeby go nie zranić? Jest wrażliwy, ma wewnętrzne lęki i urazy, a może moja nadmierna troska przywiązała go do tego domu. Ale ja też jestem człowiekiem – zmęczona, pragnąca spokoju, życia bez wiecznego ciężaru odpowiedzialności za dorosłego syna. Dziś, stojąc przy zlewie, wspominałam, jak mały Michał pomagał mi układać zakupy na półkach. Miał wtedy pięć lat, starał się z całych sił, choć niezgrabnie. Wtedy byliśmy zespołem, rodziną. A teraz jest ciężkim kamieniem na moich barkach, i nie wiem, jak go zrzucić.

Czas jest nieubłagany. Wierzę, iż pewnego dnia Michał znajdzie w sobie siłę, by wkroczyć w świat bez mojej poduszki bezpieczeństwa, gdzie będzie musiał stanąć na własnych nogach. Ale do tego muszę odważyć się na krok, którego najbardziej się boję. Jak znaleźć w sobie tę odwagę? Nie wiem. Ale rozumiem: to nie jest okrucieństwo, to mój obowiązek – dać mu szansę dorosnąć, choćby jeżeli to będzie nas kosztować łzy i wzajemne oskarżenia. Kiedy w końcu mu wszystko powiem, nie mogę przewidzieć, co będzie. Może odejdzie, trzasnąwszy drzwiami, i przeklnie mnie za „zdradę”. Może odnajdzie wolność i po latach powie „dziękuję”. Ale wiem na pewno: nie mogę dłużej ciągnąć tego ciężaru w nieskończoność. Ta myśl – mieszanka strachu i ulgi – bije w moim sercu jak młot. Miłość matki to nie tylko troska, ale także umiejętność powiedzenia we właściwym momencie: „Idź swoją drogą”. I muszę to zrobić – dla niego i dla siebie.

Idź do oryginalnego materiału