Dzisiaj znów czuję ten ciężar na sercu. Być wdową w wieku trzydziestu dwóch lat to nie tylko ból. To codzienna walka, w której nie wolno mi okazać słabości. Zwłaszcza gdy zostajesz sama z małą córeczką i nieustającym poczuciem winy – przed sobą, przed życiem, przed Weroniką. Mąż odszedł nagle – wypadek pewnego ranka, bez pożegnania. Zostałam z malutką Weroniką i wrażeniem, iż już nigdy nie będzie światła, ciepła, przyszłości. Los chciał mnie jednak wystawić na jeszcze jedną próbę.
Na szczęście po studiach od razu dostałam pracę – nie prestiżową, ale stabilną. Macierzyństwo nie zrujnowało kariery, ale każdy sukces wymagał dwukrotnie więcej wysiłku. Oszczędzałam na sobie, wstawałam przed świtem, wracałam wieczorem wykończona. Wszystko trzymało się tylko dzięki miłości i pomocy mamy. To ona wtedy mnie podtrzymała – gotowała, spacerowała z Weroniką, pomagała z lekcjami. Bez niej bym sobie nie poradziła.
Pierwsze lata mijały jak we mgle. Nie wyobrażałam sobie, iż kiedykolwiek znów wpuszczę do serca mężczyznę. Jak? Dziecko potrzebowało ojca, a ja nie potrafiłam choćby wypowiedzieć słowa „miłość” bez łez. Weronika rosła, potem szkoła, bunt nastolatki. Kłóciłyśmy się, godziłyśmy, znów sprzeczałyśmy, ale zawsze byłam przy niej. Chciałam, by wyrosła na silną, ale nie zatwardziałą. Starałam się, jak tylko mogłam.
Gdy poszła na studia, postanowiłam się wycofać. Nie wtrącać się, nie stać nad nią z troską. Czasem pytałam o jej chłopaka, ale rozmowa nie szła dalej. To jej życie, jej wybory. Swoje już przeżyłam… Tak myślałam, dopóki kolega z pracy, Marek, nie zaprosił mnie do teatru. Poszliśmy kilka razy. Nic z tego nie wyszło. Ja wciąż tkwiłam w przeszłości, on – we wspomnieniach o byłej żonie. Rozstaliśmy się w ciszy. Ale przypomniałam sobie, iż jestem kobietą. Że mogę się śmiać, słuchać komplementów, dostawać kwiaty. Nikt mi ich nie dawał od lat.
Minęło wiele lat. Weronika wyszła za mąż, urodziła synka – zostałam babcią. Zięć jest wspaniały, opanowany, cierpliwy. choćby jej trudny charakter znosi bez słowa – więc kocha. Byłam z nich dumna. Myślałam, iż moje życie już się skończyło. A ono… nagle zaczęło się na nowo.
Tomasz pojawił się niespodziewanie. Spotkaliśmy się na wystawie. On – wdowiec, ja – wdowa. Najpierw tylko rozmawialiśmy. Potem spacery, telefony, długie opowieści. Pracował jako doradca ds. handlu zagranicznego, pół życia spędził w podróżach. Erudycja, wrażliwość, głębokie spojrzenie. Czuję przy nim ciepło. Spokój. Bez dramatu. Po prostu – człowiek, jakby od zawsze był blisko.
Ale wystarczyło, iż o nim wspomniałam, a Weronika zamieniła się w kamień. Wpadła w szał. Drażniło ją wszystko: jego wąsy, głos, wiek (jest ode mnie trzy lata młodszy). choćby to, iż rozdzielił majątek między swoje dzieci – dla niej to było podejrzane. Mówiła, iż jestem naiwna, iż mnie wykorzystują. Nie słuchała, przerywała, wychodziła, gdy próbowałam tłumaczyć. A przecież nigdy nie prosiłam jej o radę ani o pozwolenie na szczęście…
Przychodziła coraz rzadziej. Raz na miesiąc, czasem z wnuczkiem, czasem sama. Patrzyła z wyrzutem, jakbym ją zdradziła. A ja… przecież całe życie żyłam tylko dla niej. Wszystko oddałam. choćby własne szczęście – na ołtarzu macierzyństwa.
Kilka razy skłamałam – mówiłam, iż z Tomaszem już się nie widujemy. Że to koniec. Tylko po to, by nie widzieć tego rozgoryczenia w jej oczach. Ale już nie mam siły. Mam dość ukrywania miłości, jakby to była zbrodnia. Boli mnie, iż córka stawia mnie przed wyborem: on albo ona. Czy dorosłe dzieci mają prawo odbierać rodzicom ostatnie ciepło, jakie może ich jeszcze spotkać?
Może powinnam zebrać wszystkich przy jednym stole. Porozmawiać. Spokojnie, po ludzku. Ale boję się: a jeżeli dojdzie do kłótni? jeżeli zerwie się ta krucha nić, która jeszcze nas łączy? Nie wiem, co robić. Walczyć o swoje prawo do szczęścia – czy puścić to wszystko i znów zostać sama dla świętego spokoju.
Na razie czekam. Milczę. Ale w środku wszystko krzyczy: przecież ja też jestem człowiekiem i mam prawo do miłości – choćby w sześćdziesięciu latach.