Gdy moja córka, czternastoletnia Marianna, wróciła ze szkoły z wózkiem, w którym leżały nowo narodzone bliźniaki, myślałam, iż przeżywam najszokującą chwilę w moim życiu. Ale dziesięć lat później telefon od adwokata o milionach złotych pokazał, jak bardzo się myliłam.
Patrząc wstecz, może powinnam była przeczuwać, iż coś niezwykłego się wydarzy. Marianna zawsze była inna niż jej rówieśniczki. Gdy koleżanki zachwycały się chłopcami i makijażem, ona wieczorami szeptała modlitwy do poduszki.
Boże, proszę, daj mi braciszka albo siostrzyczkę słyszałam, jak błagała noc w noc. Obiecuję, iż będę najlepszą starszą siostrą na świecie. Pomogę we wszystkim. Proszę, choć jedno maleństwo, które będę mogła kochać.
Za każdym razem łamało mi to serce.
Mój mąż, Tadeusz, i ja przez lata próbowaliśmy dać jej rodzeństwo. Po kilku poronieniach lekarze delikatnie dali nam do zrozumienia, iż tak już miało być. Wytłumaczyliśmy Mariannie, jak potrafiliśmy, ale ona nigdy nie straciła nadziei.
Nie byliśmy bogaci. Tadeusz pracował jako konserwator w pobliskim liceum naprawiał rury, malował ściany a ja uczyłam malarstwa w domu kultury. Wiązaliśmy koniec z końcem, ale oszczędności były rzadkością. Mimo to nasz mały dom zawsze wypełniała miłość i śmiech, a Marianna nigdy nie narzekała.
Jesienią, gdy skończyła czternaście lat, była już wysoka jak topola, z gąszczem niesfornych loków jeszcze na tyle młoda, by wierzyć w cuda, ale już na tyle dojrzała, by rozumieć ból. Myślałam, iż jej modlitwy o dziecko w końcu ucichną.
Aż przyszedł wieczór, który wszystko zmienił.
Byłam w kuchni, sprawdzając rysunki uczniów, gdy zatrzasnęły się drzwi wejściowe. zwykle Marianna krzyczała: Mamo, jestem! i od razu rzucała się na lodówkę. Tym razem cisza.
Marianna? zawołałam. Wszystko w porządku, kochanie?
Jej głos drżał. Mamo, wyjdź tu. Proszę. Teraz.
Coś w jej tonie sprawiło, iż serce zaczęło mi walić. Wybiegłam do przedpokoju i otworzyłam drzwi.
Na ganku stała moja córka, blada jak papier, trzymając się poręczy zniszczonego wózka. W środku, pod wyblakłym kocykiem, leżały dwa maleńkie niemowlęta.
Jedno wierciło się niespokojnie, machając piąstkami. Drugie spało spokojnie, z piersią falującą w rytmie oddechu.
Marysiu ledwo wydobyłam z siebie głos. Co to jest?
Znalazłam je na ulicy wybuchnęła płaczem. To bliźniaki. Nikogo nie było w pobliżu. Nie mogłam ich tam zostawić.
Nogi zrobiły mi się jak z waty.
Wyciągnęła z kieszeni złożoną kartkę. Pismo było nerwowe, rozpaczliwe:
*Proszę, zaopiekujcie się nimi. Mają na imię Kacper i Zosia. Nie mogę. Mam tylko osiemnaście lat. Rodzice nie pozwolili mi ich zatrzymać. Proszę, kochajcie je, bo ja nie potrafię. Zasługują na więcej, niż mogę im dać.*
Kartka trzęsła mi się w dłoniach.
Mamo? głos Marianny załamał się. Co teraz zrobimy?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, podjechał Tadeusz. Wysiadł, zastygł w miejscu i prawie upuścił swój zestaw narzędzi.
Czy to prawdziwe dzieci?
Bardzo prawdziwe odparłam cicho. I najwyraźniej teraz są nasze.
Przynajmniej na razie, pomyślałam. Ale w oczach Marianny płonęło coś, co mówiło, iż to nie przejściowe.
Następne godziny były zamętem. Przyjechała policja, potem pracownica socjalna, pani Nowak, która zbadała dzieci.
Są zdrowe powiedziała łagodnie. Mają dwa, może trzy dni. Ktoś się nimi wcześniej opiekował.
I co teraz? zapytał Tadeusz.
Dzisiejszej nocy trafią do pogotowia opiekuńczego.
Marianna rozpłakała się. Nie! Nie możemy ich oddać! Modliłam się o nie każdej nocy! Bóg mi je zesłał. Mamo, proszę, nie pozwól ich zabrać!
Jej łzy stopiły moje serce.
Możemy się nimi zająć wyrwało mi się. Niech zostaną na tę jedną noc, dopóki wszystko się nie wyjaśni.
Coś w naszych twarzach czy może w desperacji Marianny zmiękczyło panią Nowak. Zgodziła się.
Tej nocy Tadeusz kupił mleko i pieluchy, a ja pożyczyłam łóżeczko od siostry. Marianna nie odstępowała ich na krok, szepcząc: To wasz dom. Jestem waszą starszą siostrą. Wszystkiego was nauczę.
Jedna noc zamieniła się w tydzień. Nikt nie zgłosił się po dzieci. Autorka listu pozostawała zagadką.
Pani Nowak odwiedzała nas często i w końcu powiedziała: Możecie zostać ich rodziną zastępczą jeżeli chcecie.
Pół roku później Kacper i Zosia stali się oficjalnie naszymi.
Życie zamieniło się w piękny chaos. Wydatki się podwoiły, Tadeusz brał dodatkowe zmiany, a ja uczyłam w weekendy. Ale daliśmy radę.
Potem zaczęły się cudowne podarunki anonimowe koperty z pieniędzmi, ubrania zostawiane pod drzwiami. Zawsze adekwatny rozmiar, zawsze we właściwym czasie.
Żartowaliśmy, iż mamy anioła stróża, ale w głębi duszy zastanawiałam się, kim był nasz dobroczyńca.
Lata mijały. Kacper i Zosia wyrośli na radosne, nierozłączne rodzeństwo. Marianna, już na studiach, wciąż była ich największą obrończynią jeździła godzinami na każdy mecz i szkolne przedstawienie.
Aż pewnego niedzielnego wieczoru, podczas rodzinnego obiadu, zadzwonił telefon stacjonarny. Tadeusz przewrócił oczami, ale gdy podniósł słuchawkę, zbladł. Adwokat wyszeptał.
Mężczyzna po drugiej stronie przedstawił się jako mecenas Kowalski.
Mój klient, Zofia, prosił o kontakt w sprawie Kacpra i Zosi. Chodzi o znaczną spuściznę.
Zaśmiałam się z niedowierzaniem. To brzmi jak oszustwo. Nie znamy żadnej Zofii.
Ona istnieje odparł stanowczo. Zostawiła Kacprowi i Zosi oraz waszej rodzinie majątek wart 18 milionów złotych. Zofia jest ich matką biologiczną.
O mało nie upuści
















