Moje dzieci o mnie nie pamiętają. Dałam im ultimatum: albo zaczną pomagać, albo sprzedam wszystko i wyjadę do domu opieki.
Jestem zmęczona. Zmęczona do szpiku kości, do łez duszonych w gardle, do bezsennych nocy. Moje dorosłe dzieci zachowują się, jakbym już nie istniała. Oddałam im wszystko – duszę, młodość, zdrowie, miłość. A one choćby nie zapytają, jak się czuję. Powiedziałam wprost: albo weźmiecie odpowiedzialność za swoją matkę, albo sprzedam nasze mieszkania i wyjadę do prywatnego domu seniora. Będę miała pokój, opiekę, spokój – i zero rozczarowań.
Z mężem żyliśmy dla dzieci. Dla syna i córki poświęcaliśmy wszystko. Oszczędzaliśmy na najprostszych rzeczach, tylko żeby oni mieli to, co najlepsze. Korepetycje, renomowane uczelnie, wyjazdy, sprzęt – wszystko zdobyliśmy ciężką pracą. Myślałam, iż jesteśmy idealną rodziną. Może zbyt ich rozpieszczaliśmy? Ale jak inaczej, gdy kochasz dzieci bardziej niż własne życie?
Gdy Kasia wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój mąż nagle odszedł. Po prostu nie obudził się pewnego ranka. Jego śmierć złamała mnie, do dziś nie potrafię się pozbierać. Ale trwałam – córka spodziewała się dziecka, potrzebowała mojego wsparcia. Oddałam jej mieszkanie po moich rodzicach. A gdy Tomek się ożenił, przekazałam mu kawalerkę po teściowej – w samym centrum Warszawy. Mieli dach nad głową, ale nie spieszyłam się z darowiznami. Chciałam zobaczyć, jak się zachowają.
Pracowałam do siedemdziesiątego czwartego roku życia – dłużej niż wielu młodych. Choć mogłam przejść na emeryturę znacznie wcześniej. Ale zawsze coś: wnuki, wydatki, remont u któregoś z dzieci. Aż w końcu padłam. Przestałam sobie radzić. Nogi odmawiają posłuszeństwa, dłonie drżą. A pomoc? Żadnej.
Wnuk od Kasi poszedł do szkoły. U Tomka – noworodek. Starszym zajmowałam się od urodzenia. Ale młodszego choćby nie wzięłam na ręce. Nikt nie zapytał, nie zadzwonił, czy czegoś nie potrzebuję. A ja potrzebowałam. Dzwoniłam, prosiłam: przywieźcie zakupy, pomóżcie posprzątać. Zawsze ta sama odpowiedź – „nie mamy czasu”, „teraz nie”, „mamy swoje sprawy”.
Widywaliśmy się tylko od święta. Resztę czasu ciągnęłam gospodarstwo sama. Aż pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam wstać. Leżałam na zimnej podłodze, dopóki nie zajrzała sąsiadka. Wezwała pogotowie. W szpitalu spędziłam pięć dni. Ani Tomek, ani Kasia nie przyjechali. Powiedzieli, iż mają pracę. Gdy prosiłam, by mnie odebrali, Kasia zaproponowała taksówkę. Wtedy zrozumiałam – koniec.
Po wyjściu ze szpitala poszłam do opieki społecznej. Pytałam o dobre domy seniora, o koszty, o formalności. Nie zamierzam umierać w samotności, tam, gdzie nikt na mnie nie czeka.
Gdy dzieci w końcu zajrzały, powiedziałam: jeżeli nie zmienicie postępowania, sprzedam oba mieszkania, działkę i wyjadę. Starczy na kilka lat godziwego życia z opieką. A wy radźcie sobie sami.
„To szantaż?” – wrzasnęła Kasia. „Mamy kredyty, dzieci, długi, a ty myślisz tylko o sobie?!”
Tak, myślę. Bo nikt inny o mnie nie pamięta. Bo nie prosiłam o wiele. Chciałam tylko odrobiny troski. Dałam wam wszystko. A teraz nie mogę choćby doczekać się, żeby ktoś przyszedł i nalał mi zupy. I nie mówcie mi więcej, iż nie macie czasu. Ja zawsze go dla was znajdowałam.
Córka się obraziła. Syn wyszedł bez słowa. Minął tydzień – cisza. Ale wiecie co? Nie żałuję. Bo w tej ciszy, w tym milczeniu – jest cała prawda. Nie potrzebują mnie. Potrzebują mojego majątku. A jeżeli go nie dostaną – to znaczy, iż jestem nikim.
Nie wiem, co będzie dalej. Może naprawdę wyjadę. Może znajdę miejsce, gdzie na starość ktoś nazwie mnie po imieniu, a nie „balastem”. Teraz już wiem jedno: bycie matką nie gwarantuje, iż dzieci zostaną przy tobie. Zwłaszcza gdy stajesz się „niewygodna”.